W tym roku zostałam Amerykanką. Otrzymałam paszport pełen obrazków, list od Prezydenta Obamy i prawo głosu. W chwilę potem przeczołgała mnie Ameryka przez prezydencką kampanię jakiej się nie spodziewałam, choć jak mniemam, w tym to raczej osamotniona nie jestem.
Pamiętam jak parę lat temu słuchałam jak Donald Trump wypowiadał się na różne tematy publicznie i oboje z Wesem Wielkim Podróżnikiem (małżonkiem moim) myśleliśmy z rozbawieniem, że taki Trump to dobrze by Ameryce zrobił. Z rozbawieniem, zaznaczam, myśleliśmy o tym, bez jakiejkolwiek intencji czy nie daj boże pragnienia, żeby The Donald w Białym Domu zasiadł. Żartowaliśmy sobie siarczyście, że jakby tak pan Trump dostał prezydencką posiadłość w swoje ręce, tak pewnie parę pięterek by dorzucił, przemalowałby Biały Dom na czarny zawieszając złote TRUMP litery na froncie, tak co by dobrze widoczne były, po czym w Izbie Owalnej na stempelku ustawiłby stół do rulety, a pod ścianą piękny szereg jednorękich bandytów. Tak sobie żartowaliśmy ludzie! Żartowaliśmy! I do głowy nam nie przyszło, że myśl ta nasza z głów nam uleci i wpadnie pomiędzy Donaldowe zwoje.
Potem żartowaliśmy sobie równie zażarcie jak już The Donald ogłosił wszem i wobec, że na Prezydenta startować będzie. Uznaliśmy to nawet za komediowy hit sezonu, że człowiek ten najwyraźniej opętany ma takie mega–ego, żeby w swojej pełnej urojeń głowie sięgać po prezydencki urząd Ameryki. Śmialiśmy się tak i śmialiśmy, aż nagle mina nam zrzedła.
Abstrahując jednak od Trumpa i jego wybryków, ciągle żyliśmy przekonani, że to Hillary właśnie, (choć osobiście nigdy za nią nie przepadałam), jest jedyną słuszną opcją w świecie…. bez opcji. Mówię bez opcji, bo patrząc na kandydatów jakich Ameryka wystawiła w tych wyborach trudno jest tu mówić i myśleć inaczej. W kraju, w którym żyją miliony, i w którym możliwości wyłonienia prawdziwej politycznej gwiazdy jest tak wiele, ludzie dostali jakże nędzny wybór pomiędzy złym i gorszym.
No i zrobiło się piekiełko, w którym dwa czarne charaktery walczyły o tron. Ciągle jednak The Donald wydawał nam się kandydatem bez znaczenia i szans na wygraną.
Jak się jednak okazało, Trump znaczenie miał i to zasadnicze, choć nikt tak naprawdę w tej chwili nie wie co ta wygrana oznacza i gdzie nas poprowadzi.
Komentatorzy, jak Ameryka długa i szeroka, zastanawiają się teraz co się stało i jak to się stało. Wszyscy jak jeden mąż zadziwieni obrotem spraw, przecierają oczy z niedowierzaniem. W tej kampanii Trump miał przeciwko sobie wydawałoby się wszystkich. Nie tylko Hillary, jej kampanię i popierających ją wyborców. Jego własna partia Republikańska odżegnała się od niego, a i media nie zostawiały na nim suchej nitki… Świat był przeciwko niemu i voila! Wygrał wybory ku zaskoczeniu tegoż świata. Ktoś więc jednak był za nim, ktoś go jednak popierał i czynił to konsekwentnie, skutecznie z maniackim wręcz uporem. Kim są wyborcy Trumpa, zastanawiają się dziś różne umysły? Na czym polegała ich siła?
Mówi się o zawścieku. O tym, że ludzie zmęczeni rządami politycznych elit, które nijak nie odpowiadały na męczące ich bolączki, wzięli i się zawściekli. Trump ten zawściek wykorzystał i wbił się w ludzką złość, zaapelował do emocji, która od dawna szukała ujścia. I zaiskrzyło. Zawściek zjednoczył miliony, zapalił w nich uczucie, wyłączył mózg tak by logika przypadkiem szyków mu nie pomieszała i koniec końców, poprowadził ludzi do lokali wyborczych. Sam Trump nazwał to zjawisko ruchem.
Czy Hillary miała za sobą podobny ruch? Absolutnie nie. Wokół jej kandydatury nie było euforii, nie było zapału, wielu głosowało na nią tylko po to, by blokować Trumpa. Już sama energia dookoła Clinton była ciężka, jakaś taka niesprzyjająca i to pomimo tego, że media zasadniczo miała po swojej stronie, nie wspominając o wielu przekonwertowanych Republikanach, którym przyświecał jeden cel: zablokować Trumpa.
Mówią przy tym, że Hillary za bardzo była anty-Trump, a za mało pro-Hillary. Że to błąd był, za który przyszło jej zapłacić, zwłaszcza w kontekście jej politycznych grzechów i grzeszków, które w pewien uparty i konsekwentny sposób wyskakiwały jak Filip z konopi na różnych etapach kampanii, demolując jej wizerunek. I nawet karta: pierwszy Prezydent kobieta, nie była wystarczająca, skoro sondaże bezlitośnie wskazywały, że to właśnie kobiety nierzadko po prostu nie darzyły jej zaufaniem. Wyniki zaś powyborcze dodatkowo do Clintonowego pieca dorzuciły, jak się okazało, że białe kobiety z wyższym wykształceniem (a więc jakże ważna i zasadnicza grupa pośród jej wyborców) niekoniecznie oddawały na nią swe głosy. Porażka to tym bardziej bolesna, jeżeli zważyć, że przecież po raz pierwszy w historii była szansa na to by urząd prezydencki w Stanach Zjednoczonych objęła kobieta. Niestety. Obejmie go Trump. Człowiek, o którym głośno się mówi, że jest szowinistą, rasistą, narcyzem i socjopatą.
Co zatem oznacza ten wybór? Czego jest odbiciem na poziomie społecznym?
Słowa, które najczęściej padają w odpowiedzi to podział, rozdźwięk, polaryzacja społeczeństwa. Do tej pory bowiem elity jakoś radziły sobie, psim swędem prześlizgując się przez kolejny polityczny rok trzymając pewne grupy społeczne jak to się mówi na smyczy. Nie tym razem jednak. Do urn poszli bowiem ci, których tolerancja na polityczny układ sił po prostu się wyczerpała i którzy nie tyle logiką kierowali się w swoim wyborze ile czystą emocją. Tych ludzi zjednał sobie Trump. Zainspirował ich do tego by tym razem bierni nie byli i by ruszyli do urn wyborczych liczebną siłą. Podjudził ich, rozjuszył, zantagonizował. Pozwolił im poczuć, że nienawidzą. Pozwolił im się zawściec. Pod hasłem: Uczyńmy Amerykę Wielką Ponownie przemycił treści rasistowskie, anty-imigracyjne, anty-gender. Ci ludzie są prawdziwie wściekli i do tego operują z pozycji emocji. Jakie będą tego skutki i czy Donald Trump będzie potrafił je ogarnąć, czas pokaże.