Na początku śmiałam się z tych, którzy mówili „zobaczysz co się będzie w Polsce działo“, nie lubię histeryków. Przecież to wielki kraj – ta Polska – historycznie umocowany na mapie świata, walczący, suwerenny, przetrwał zabory, przetrwa i ten.
Potem śmiech zastąpiło zdziwienie. Jak to? Te zmiany tak blisko mnie? Moje prawa? Moje sądy? Moje media? Wreszcie moje dzieci?! Wyszłam z parasolką, śpiewałam hymn pod Sądem Najwyższym, kilka razy jeszcze coś krzyczałam z racji różnych inicjatyw obrony wolności. I tak powoli zdziwienie moje zastąpiła czujność.
Na zebraniu w szkole widzę edukatorkę seksualną z nowym podręcznikiem pod pachą, która ma uczyć mojego syna, że antykoncepcja zmienia łono kobiety w śmietnik, a że poczęcie dokonuje się pod sercem; ma również zadać im szereg niestosownych pytań dotyczących dotykania miejsc intymnych, czy też nieprzyzwoitych zabaw.
Walka o Miłosza w kanonie lektur szkolnych, stracony Bruno Schulz i Bułhakow na rzecz Lamentu Świętokrzyskiego czy Kazań Sejmowych. Na pierwszy plan wysunęła się polityczna i społeczna rola Kościoła Katolickiego i jego myśl przewodnia, która stoi na straży moralności.
Kto jest, a kto nie rodziną – tu jasno określona zostaje definicją małżeństwa. Poza tym preferowana jest zgodność rasowa, bo mieszane małżeństwa się rozpadają (z Arabami niemal wszystkie, z czarnoskórymi prawie ¾). Orientacje seksualne – jakie orientacje? Jest jedna orientacja, reszta to dewiacja, homoseksualista to chory, nie będzie zbawiony.
A więc to się dzieje naprawdę.
Jestem powoli przerażona, ale myślę sobie, że są przecież nauczyciele. Ograniczeni programem nauczania, ale nieograniczeni własnym myśleniem. Otóż nie. Właśnie dowiadujemy się, że według nowego projektu ich poglądy także trafią pod lupę dyrekcji. Co trzy lata nauczyciele będę oceniani pod kątem swojego światopoglądu, ma to służyć wyeliminowaniu tych z nieodpowiednim. Nieodpowiedni to pewnie tacy, jak Profesor Keating ze Stowarzyszenia Umarłych Poetów lub Pan od Muzyki we wzruszający francuskim filmie o tym samym tytule. Odważni, liberalni, nonkonformistyczni.
Co nam zatem zostaje? Bycie rodzicem. Konfrontowanie poglądów przyniesionych ze szkoły, dostarczanie wiedzy nieeksponowanej na lekcjach, nieustająca czujność w stosunku do tego, czego dzieci uczą się w szkołach. Można pocieszać się tylko tym, że to będzie wymagało od nas większego zaangażowania, rozmów i wspólnej nauki, a to zawsze umacnia więzi.
Zastanawiam się tylko, czy kolejnym krokiem „dobrych zmian“ nie będzie poddanie także nas rodziców cenzurze wychowawczej. Kiedy my staniemy przed egzaminem, w którym odpowiemy na pytania: jak żyjemy, z kim, w co wierzymy, co wyznajemy, co mówimy swoim dzieciom na dobranoc? Czy zdamy ten egzamin (ja raczej nie) i czy wobec tego będziemy mogli nadal być rodzicami swoich dzieci.