Stoję na cmentarzu, wśród dużej grupy obcych mi ludzi. Nie wiem, czy jest dzień czy noc, bo deszcz wszystko rozmazał. Staram się nie patrzeć w tamtą stronę. Skupić na resztkach brudnego śniegu. Widzę kobietę zgiętą w pół, dziwnie przygarbioną. Jakby, schowaną w sobie. Wiem, kim jest. Jeszcze kilka dni temu, była taka, jak ja. Miała komu zrobić śniadanie, podać leki i porozmawiać. Miała do kogo się uśmiechnąć i zapewnić, że wszystko się ułoży, że będzie lepiej. Była matką. Dziś jest przeszytym bólem cieniem człowieka, który usiłuje się nie przewrócić.
Słyszę, jak łamiącym głosem pyta, czy nie będzie jej tam zimno. Bo w głębokim dole, na który boję się spojrzeć leży trumna. A w niej ciało ukochanej córki, której serce przestało bić… o całe życie za szybko. Wychodzę gdy słyszę, że Bogu była bardziej potrzebna.
Pojechałam wczoraj odwiedzić koleżankę, którą toczy nowotwór. Była bardzo słaba, dlatego jej czytałam. Ona trochę przysypiała, trochę słuchała. Gdy wychodziłam z jej sali, zapytała, czy wierzę w to, że rano jeszcze tu będzie.
– Wiesz, ja mam przecież dopiero 26 lat. Ty w moim wieku, miałaś już dwoje dzieci. Ja mam zrosty na żyłach, łysą głowę i zapewnienia, że gdy przyjdzie ten czas, nie pozwolą mi cierpieć.
Zatyka mnie, usiłuję się nie udusić. I nie wykrzyczeć, że przepraszam!
Za to, że nie doceniam, nie szanuję, nie dostrzegam.
Że głupio i bezmyślnie, szastam i poniewieram.
Odkładam na potem, bo zawsze jest coś ważniejszego.
Odkładam coś najcenniejszego, co możesz stracić wtedy, gdy czas na realizowanie marzeń.
Przecież 19 lat to taki wiek. Randki, matura, wyprowadzka. Pierwsze decyzje, samotne podróże. Romanse, porażki i słońce, każdego dnia. Nawet, gdy pochmurny dzień. Młodość, taka zwyczajna, aż piękna.
I tak czasem nieosiągalna, aż straszna. Bo spędzasz ją podpięty do aparatury, która pomaga ci oddychać. I czekasz, patrzysz na drzwi, bo wiesz, że za chwilę zamkną się już bezpowrotnie. A potem, gdy rówieśnicy urządzają imprezy urodzinowe, oni dostają świeczkę na pomniku.
I dostajesz w twarz ponownie, zatrzymujesz się i starasz nie myśleć. Zwłaszcza o tym, że wiecznie na coś narzekasz, ciągle ci mało, zawsze nie tak. Jak nie w pracy, to w domu. W miłości albo u kumpli. Bo dopiero teraz widzisz, że takie to zwykłe, aż niezauważalne. A dla niektórych, nieosiągalne. Bo przykuci do szpitalnych łóżek, są każdego dnia obdzierani ze złudzeń. Samotni, zmęczeni chorobą, zrezygnowani.
Co chwilę dowiadują się, o śmierci kolegi czy koleżanki. Przewijają się cyfry, lata, które są ciągle za małe, niezrozumiałe. Bo słyszą 17, 23, 9, 35, 28, 12. I ciągle się boją. Inaczej mój ciężko chory syn, nie żegnałby się tak ze mną, zanim zaśnie.
I gdy ty pakujesz walizkę i pół drogi ględzisz, że siedzenia niewygodne. A potem, że to prawda, co mówią, że nasze morze najdroższe. Lepiej było, jak kiedyś do Egiptu. Albo masz żal do całego świata, że w tym roku wakacje w swoim mieście. Bo tylko kino i dyskoteki, lody w cukierni i koncert w sobotę. I patrzysz z zazdrością na nowe auto sąsiadki, bo twoje ma już trzy lata przecież. A córka brata muzycznie uzdolniona i siostry syn dostał stypendium. A twoje dzieci, takie zwyczajne jakieś, w przeciętnej normie. I ten mąż też jakiś taki, bez uniesień. Pracuje, dba i kocha chyba nawet. Tylko bez iskier.
Oni też, pakują torby.
Do klinik, szpitali, hospicjów. Zbierają środki na jeszcze jedną szansę, na jeszcze kilka dni. Nigdzie nie byli przykuci do tlenu i wózków. Nie mają nic, prócz nadziei. I cieszą się z każdego, spokojniejszego dnia. Gdy nie trzeba było dzwonić po karetkę. I po księdza. Nawet śniadanie się zjeść udało. I pożartować i jeszcze raz przytulić. I często w pojedynkę, bo iskry wygasły, przy diagnozie dziecka. Wiedząc, że każda chwila może ich rozdzielić, już na zawsze.
Wstyd mi za siebie, że jeszcze wymagam, że ciągle zbyt mało. I czas nie tłumaczy, gdy nie chce się przyznać. Nie odzywać się do siebie latami, tracić rodziny i przyjaciół. Żeby się potem dowiedzieć, że już za późno, już mu nie powiesz. Że żałowałeś, że on miał racje.
Ja wiem, że ona zawsze przychodzi nie w porę, że nie ma odpowiedniego czasu, ani dnia. Że zawsze za szybko, że nikt na nią nie czekał. Nie zatrzyma jej ulewa czy tęgi mróz. Nie ma odległości, jakiej by nie pokonała. Nie ma też litości, nie wzrusza jej młody wiek. Nie słucha historii o ciężkim życiu. O tym, które się kończy, nim się zaczęło. Zostawia zgarbione postaci, które były ojcami, siostrami, mężami. I zawsze po kogoś wraca.
– Bardzo często zastanawiam się, co będzie, gdy umrę – mówił Oskar. – Gdy ktoś jest chory tak, jak ja, na nieuleczalną chorobę, to ma przepustkę do nieba.
Miał 11 lat, gdy jego światło zgasło.