„Po dwóch miesiącach wracasz do pracy i jeszcze narzekasz, no proszę cię” – mówi znajoma, a mi się nóż w kieszeni otwiera. Bo nauczyciel to zawód do bicia, pogardzania i wyliczania, ile to my nie mamy wolnego czasu. To weź zostań nauczycielem, skoro tak ci żal dwóch miesięcy wakacji, dwóch tygodni ferii i przerwy świątecznej. Może wtedy przekonasz się, jak naprawdę wygląda ta praca.
Boli mnie, że nauczyciele są nieszanowani, że nie stanowią dla nikogo – dla dzieci, a tym bardziej dla rodziców żadnego autorytetu. Powiesz: „Sami jesteście sobie winni” i pewnie będzie w tym dużo racji. Bo my nie umiemy walczyć o swoje, nie umiemy się zsolidaryzować, mówić jednym głosem. Czyhamy tylko na potknięcia koleżanki czy kolegi z pracy, żeby móc zabrać jej nadgodziny. A gdy ktoś się wychyla i robi za dużo – szczerze nienawidzimy.
Mam koleżankę w pracy. Uczy klasy I-III. Bez rodziny, dzieci, całkowicie oddana szkole i dzieciom. Jej klasa jest najpiękniejsza, jej dzieci mają najwięcej zajęć dodatkowych, bo ona kocha to co robi – to po pierwsze, a po drugie – ma na to czas. Inne koleżanki, te starsze stażem, patrzą na nią z pogardą. Że po co i na co i jak tak można. Solą w oku im jest, bo pokazuje, jak niewiele one z siebie dają.
I zgadzam się, że są nauczyciele, którzy dosyć mają swojej pracy i wcale im się nie dziwię.
Wyobraź sobie. Wstajesz rano, pakujesz książki pod pachę i lecisz do pracy. Już od wejścia ktoś coś od ciebie chce: „A proszę pani on mnie popchnął”, „A proszę pani, ja zapomniałam zeszytu”, „A proszę pani, ile jeszcze do dzwonka”. Wpadasz do pokoju nauczycielskiego, tam same zblazowane miny – wiadomo początek roku szkolnego. Nikt nie pała radością na spotkanie z codziennymi obowiązkami. Zaczynam o ósmej. Lekcja – 28 uczniów, przerwa – dyżur, lekcja 29 uczniów, przerwa – dyżur, lekcja 26 uczniów, przerwa – dyżur, lekcja – 28 uczniów, przerwa – dyżur. Koniec. Przez cztery godziny nie mam kiedy – iść do toalety, wpić kawy, herbaty, zjeść cokolwiek. Nie mogę, bo na chwilę nie spuszczam dzieci z oczu. Na przerwę przychodzą rodzice i obserwują, czy przypadkiem jedna z drugą nauczycielka nie plotkuje, a dzieci – hulaj dusza piekła nie ma. Nie mogę wyjść z klasy, bo jeśli coś się stanie, będę odpowiadać przed sądem. Koleżanka stroiła z dziećmi choinkę. A w tym czasie druga grupa dzieci miała próbę do szkolnych jasełek. Otworzyła szeroko drzwi i wyszła sprawdzić na kilka sekund, czy odpowiednia osoba akurat śpiewa… W tym czasie dziewczynka włożyła lampki do kontaktu i poraził ją prąd…
Innej na lekcji gimnazjalistka mówi, że boli ją głowa. Dzwoni do matki, ta, że córka może iść do domu, bo w domu jest ojciec. Jest ta z bólem głowy i pozostałych 26 uczniów, którym, jak tylko spuści ich z oka, różne rzeczy mogą przyjść do głowy. Więc wypuszcza gimnazjalistkę samą, w głowie powtarzając: „To tylko ból, głowy, w domu czeka już na nią ojciec”. Dziewczynę spod bloku zabiera karetka, bo traci przytomność, bo nałykała się tabletek. Gdyby zemdlała na terenie szkoły – nauczycielka i dyrektor stają przed sądem.
Po czterech godzinach pracy masz głowę tak ciężką, że ledwo ją dźwigasz. Bo starasz się, żeby lekcje dla uczniów były atrakcyjne, by się nie nudzili, zaciekawili, a uwierz, to nie jest proste. Spróbuj zebrać 20-tu kolegów twojego syna i ich zaciekawić wywodem na temat wejścia wojsk radzieckich do Polski albo deklinacją. Spróbuj. Tak, wiem, co powiesz: „Nie musiałaś zostawać nauczycielem”. Fakt, nie musiałam, ale chciałam. Dzisiaj żałuję, wiesz dlaczego, bo pomimo mojej miłości, pasji do tej pracy, pomimo poczucia misji, każdego dnia mam podcinane skrzydła:
– przez biurokrację – myślałam: zostanę nauczycielem, będę uczyć dzieciaki, będę mogła im przekazać tak wiele ważnych rzeczy, tymczasem tonę w stosie papierów do wypełnienia, oczekiwań ministerstwa, kuratorium i własnej dyrekcji. Wiesz, ile razy podczas lekcji muszę powtórzyć słowo „cel”? „Celem naszej lekcji jest…”, „Nasz cel na dzisiaj to…” – mnóstwo razy, żeby dzieciom to słowo zakodowało się w głowie tak mocno, by na teście oceny szkoły właśnie je zaznaczyły. Nie muszą rozumieć, ważne, że zaznaczą – co jest istotą lekcji – jeśli w a), b) lub c) pojawi się „cel” tę odpowiedź właśnie mają wskazać, bo to ważne dla mojego dyrektora.
– przez brak wsparcia samokształcenia – nauczyciel kształci się całe życie, oczywiście ten, który chce. Kończy kursy, szkolenia studia podyplomowe najczęściej za własne pieniądze, żeby dowiedzieć się po kilku latach, że właśnie od dziś jego kwalifikacje są niewystarczające, choć zapewniano cię, że właśnie z tą podyplomówką, to nawet do 2020 roku pracować będziesz mógł. Nic z tego, przyjdzie kolejna władza i znowu coś zmieni.
– przez innych nauczycieli, tych, którym się nie chce, którzy tylko krytykują, a ze słów których wybrzmiewa (oczywiście nie wprost), że oni by to zrobili lepiej, tyle, że oni nic nie robią.
– przez rodziców – którzy wpadają pełni oburzenia do szkoły, że jak to śmiałam zwrócić uwagę jego dziecku. „Proszę pani, ale moja córka w domu jest grzeczna, to niemożliwe, że ona się tak do pani odezwała”. Ile razy to słyszałam, ile razy słyszałam od rodzica, że jestem kretynką, nierobem i złym człowiekiem, bo przecież tylko tym życzy się, żeby cudze dzieci uczyły.
Drogi rodzicu, twoje dziecko za chwilę wróci do szkoły. Za chwilę usiądzie w klasie, a ja stanę naprzeciwko. Ja, która chce dobrze dla twojego dziecka, która chce go nauczyć, chce, by coś zrozumiało. Nie wymagam, że ma mnie kochać, podziwiać i ślepo słuchać. Szczerze wolałabym, żeby umiało ze mną podyskutować, ale na mądre argumenty, na uzasadnione wątpliwości. Ale nie dla zasady: nie, bo nie, bo pani jest głupia, bo rodzice tak w domu mówią o szkole i nauczycielach. Jedyne czego oczekuję od twojego dziecka i od ciebie to szacunku. I nie jakiegoś wyjątkowego, tylko zwykłego poszanowanie, że ja też jestem człowiekiem. Że też mam prawo do błędów, jak każdy. Że rozumiem, że ty chcesz dla swojego dziecka jak najlepiej i nigdy tego nie zaneguję, jeśli prowadzone jest mądrze i z dużym zrozumieniem. Rodzicu, ja jestem po tej samej stronie co ty. Nie walcz ze mną w tym roku. Proszę. Spróbujmy chociaż działać wspólnie. Bez poczucia krzywdy czy niesprawiedliwości żadnej ze stron.
Nie wpadaj oburzony w trakcie lekcji wyciągając mnie z klasy, za którą jestem odpowiedzialna. Ja nie dzwonię do twojej pracy informując, że twoja córka czy syn przeszkadzają mi w prowadzeniu lekcji. To jest mój problem. Ja go muszę rozwiązać. Bo jeśli nie podołam, to kim będę w twoich oczach? Kolejną, która zostaje nauczycielem tylko dlatego, że w perspektywie ma tyle czasu wolnego?
Pracuję 16 lat, dostaję dwa tysiące złotych wynagrodzenia. Za co? Za to, że uczę twoje dziecko. Za to, że ponoszę odpowiedzialność za wychowanie twojego dziecka, pośrednio też za to, jakim człowiekiem będzie. Kiedy ja popełnię błąd – ty jesteś od razu pełen pretensji i roszczeń. A co, kiedy ty popełniasz błąd, kiedy twoje dziecko nie jest wcale takim, jakim go sobie próbujesz wyobrazić? Czy wchodzę z butami do twojego domu krzycząc, że jesteś niekompetentnym rodzicem?
Postaw się po mojej stronie. Spójrz choć przez chwilę moimi oczami. Oczami, które widzą twoje dziecko na tle grupy, wśród rówieśników, które znają jego mocne jak i słabe strony. Znam twoje dziecko, nie chcę go skrzywdzić. Chcę pracować bez ciągłej potrzeby bycia ocenianą przez dyrekcję, innych nauczycieli, komisje i w końcu rodziców. Pozwólcie mi pracować najlepiej, jak potrafię. Bo kocham tę pracę, bo inaczej nigdy nie zostałabym nauczycielem. Bo kocham dzieci i widzę w każdym z nich ogromny potencjał. Farmazony. Jasne. Możesz tak myśleć. Wiedz jedno. Ja już jestem w szkole, czekam na twoje dziecko, z nikłą nadzieją, że coś się zmieni. Ale gdybyś zmienił swoje nastawienie chociaż ty jeden. To dla mnie byłoby bardzo dużo.