Ta chwila. Ta chwila, kiedy grunt usuwa mi się spod stóp i tonę. Tonę we łzach, bo nie potrafię ich powstrzymać. Cierpię, pomimo że nie rozumiem jeszcze dlaczego. Zajmuje mi dłuższą chwilę, żeby pojąć, co się stało. A dokładniej, półtora tygodnia zajęło mi uwierzenie w usłyszaną diagnozę: rak piersi. Ja mam tylko 40 lat, tylko. W tamtej strasznej dla mnie chwili, pomyślałam, że to koniec.
Jedyna myślą, na której potrafiłam się skupić, to że mam małe dzieci i że nie chce ich opuszczać. Ciągle zadawałam sobie pytanie, co ja mam teraz zrobić. I nie chodziło mi o leczenie, ale jak mam sobie z tym poradzić. Jak mam sobie poradzić psychicznie, emocjonalnie i fizycznie z diagnoza. Półtora tygodnia myślałam, płakała i rozmawiałam. Rozmowy trochę pomagały, nocne myśli ani trochę. Rozmowy dawały mi nadzieję, nocne myśli odbierały mi ją.
Cierpnie zamieniło się w strach – wielki i ciągły. Teraz wiem, że ten strach mnie nigdy już nie opuści, ale udało mi się go zmienić w mały strach, który daje mi siły żeby codziennie żyć jak najlepiej. Moja droga nie była aż tak trudna fizycznie, ale psychicznie było ciężko. Mojego raczka wykryłam we wczesnej fazie, rokował bardzo dobrze. Szybkie leczenie – tak o tym myślę, bo trwało to parę miesięcy.
Moja głowa za to kiepsko sobie radziła z emocjami towarzyszącymi leczeniu, strach nie odpuszczał. Pomagały rozmowy z psychologiem, ale większość pracy musimy wykonać sami. My, pacjenci onkologiczni. Często pozostawieni z diagnozą sami sobie. Myślałam, że po pozytywnym zakończeniu leczenia strach odpuści. Niestety tak się nie stało, wtedy zrozumiałam, że teraz czeka mnie kolejne leczenie. Musiałam uleczyć swoją głowę.
Zaczęłam myśleć pozytywnie, niestety śmierć mojego taty spowodowała, że negatywne emocje mnie obezwładniły. Po paru tygodniach od śmierci taty poczułam, że moja głowa się poddaje, że nie potrafię myśleć już pozytywnie o niczym. Wtedy podjęłam kolejną próbę poprawy mojego samopoczucia. Wizyty u psychologa i psychiatry, zakończyły się przepisanymi tabletkami na poprawienie nastroju. Jednak branie tabletek kłóciło się ze mną. Już i tak musiałam zażywać inne leki z powodu choroby Hashimoto i leki obniżające estrogen (wspierająca terapia hormonalna po przebytym raku). Przeczytałam w tamtym momencie, że ćwiczenia fizyczne wpływają pozytywnie na kondycję psychiczną.
POLECAMY RÓWNIEŻ: Diagnoza: rak. Co dalej? „Najważniejsze jest to, co teraz. A teraz ja ciągle żyję. Ciągle tu jestem”
Mój tata całe życie coś ćwiczył, postanowiłam wziąć z niego przykład. Zdecydowałam, że zapiszę się na treningi z trenerem personalnym. Od rozpoczęcia dzielił mnie tylko jeden telefon, najtrudniejszy. Wtedy moja forma fizyczna i psychiczna była bardzo kiepska, a sama myśl o wyjściu z domu i przebywaniu wśród ludzi, powodowała ataki paniki. Zaczęłam trenować dwa razy w tygodniu i za każdym razem, kiedy miałam jechać na trening, chciałam zrezygnować. Na szczęście jakaś siła, która pomagała mi wstać rano, pomagała tez iść na trening. Po kilku treningach zaczęłam odczuwać zmianę, nie znaczy to, że moja głowa poradziła sobie z negatywnymi emocjami. Oj nie, ale za każdym razem jak czułam poprawę kondycji fizycznej, czułam się tez lepiej psychicznie. Bardzo pomagał doping ze strony pani trener i bliskich.
Teraz nadal staram się chodzić na treningi dwa razy w tygodniu, na basen raz w tygodniu, a do tego, jak nikt nie patrzy, to tańczę jak wariatka. Zrozumiałam, że mam powody do szczęścia. Ważne są dla mnie zdrowie, rodzina, przyjaciele i każdy dzień, który mogę z nimi spędzić. Strach nadal jest, czuje go, ale teraz staram się go użyć jako paliwo, do działania. Codziennie powtarzam sobie, że nigdy nie wiemy, co się stanie jutro, wiec trzeba się cieszyć dniem dzisiejszym. Codziennie staram się żyć i cieszyć.
Podziękowania dla mojej rodziny i przyjaciół, to Wy byliście przy mnie podczas całego okresu zdrowienia. To Wy czekaliście aż zawalczę o siebie, nawet jeśli nie do końca zdawaliście sobie sprawę, że w mojej głowie toczy się bitwa. Wygrywam i mam nadzieję, że tak już będzie.