Nigdy nie zapomnę jej twarzy. Patrzyła na mnie wielkimi, brązowymi, smutnymi oczami, szukając wsparcia i porozumienia. Właśnie obie urodziłyśmy córeczki, obie leżałyśmy w jednej sali, odpoczywając po tym ogromnym wysiłku. Dla obu z nas to był pierwszy raz, obie nie wiedziałyśmy, jak sobie poradzimy jako mamy. Mieszanina szczęścia i przerażenia. Tylko, że mnie otaczał spokój i miłość, ją – chaos i tłum ludzi, których nie obchodziły jej potrzeby, a jedynie ich własna chęć pouczenia jej, pokazania jej jak powinna karmić swoje dziecko, jak się nim opiekować, jaką matką powinna być.
Pierwsze wizyty zaczęły się tego samego popołudnia. Najpierw zjawił się jej mąż. Przywitał ją szybkim całusem w czoło. „Umaluj się trochę, bo blada jesteś. Masz tu pomadkę i krem, o który prosiłaś”. Wysoki, zdecydowany, wyjął kamerę i bez pytania zaczął filmować dziecko i mamę – zmęczoną, smutną, śpiącą. Choć w jej oczach pojawiły się łzy, nie zaprotestowała. „Weź małą na ręce, pokaż, jak karmisz” – instruował ją i odpinał guziki piżamy, by odsłonić pierś karmiącej. Zrezygnowana nie próbowała się nawet buntować. Nie, raz powiedziała cicho: „Piotrek, ale ja bym chciała odpocząć, naprawdę, ciężko było, zobacz malutka śpi, nie budź jej”. „Przecież leżysz, nic nie musisz robić” – padło tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Dziewczyna spuściła w milczeniu głowę. Nie postawiła na swoim, poddała się, choć widziałam rodzącą się w niej iskierkę buntu. Buntu w obronie jej dziecka i jego spokoju.
Godzinę później zjawiła się cała rodzina, około 8 osób. Osiem osób w małej, poporodowej salce, w której dwie kobiety i ich dzieci odzyskiwały siły po wyczerpującym emocjonalnie i fizycznie wydarzeniu: narodzinach. Teściowa, teść, jakieś ciotki, rodzeństwo męża z osobami towarzyszącymi. Głośni, nie zważając na to, że w pomieszczeniu znajdują się dwa noworodki wykrzykiwali pierwsze komentarze. „Jaka podobna do Piotrka!”, „Mogłaby otworzyć oczy”. Potem było jeszcze gorzej. Matka męża pouczała ją jak ma karmić, strofowała, że na pewno robi to źle i dziecko się nie najada („wychowałam czwórkę dzieci, to wiem”). Reszta rodziny usiadła na jej łóżku i bezlitośnie pstrykała zdjęcia, śmiejąc się i opowiadając sobie rodzinne historie porodów (zazwyczaj zakończonych komplikacjami). Pouczali ją, komentowali jej wygląd i strój, bladość jej twarzy. Nikt nie zapytał, jak się czuje, czy czegoś jej trzeba. Nikt nie wpadł na pomysł, że ona potrzebuje spokoju.
Spojrzałam na moją współtowarzyszkę. Coraz bardziej blada, coraz bardziej nieszczęśliwa nie umiała nawet powiedzieć: „Proszę, wystarczy już, chciałabym odpocząć, dziecko również”. W oczach migotały jej łzy, ton był coraz bardziej błagalny i płaczliwy.
Gdyby nie interwencja pielęgniarek („proszę już wyjść, matki nie wolno denerwować”), mąż i rodzina zadręczaliby ją jeszcze dłużej.
Tej nocy długo rozmawiałyśmy ze sobą. Okazało się, że moja nowa znajoma pochodzi z zupełnie innego miasta, że jej rodzina przyjeżdża do Warszawy rzadko. Że tutaj ma tylko męża i teściów. I że odkąd wyszła za mąż i z nimi zamieszkała, jej związek zaczął przypominać więzienie. Sterowano nią, wykorzystano jej uległy charakter. Planowano jej każdy dzień, a kiedy wracała z pracy angażowano natychmiast we wszytskie możliwe prace domowe.
Ciąży – oczekiwanej, „wymodlonej” przez teściową – nie mogła przeżywać po swojemu, zabroniono jej spacerów, wyjścia do kina. Teściowa przygotowywała jej swoje zdrowej jedzenie, mąż pilnował, by za dużo nie przytyła.
„Dlaczego się na to godzisz?” – spytałam. Nie odpowiedziała wprost, nie umiała. Rozumiała, że jej sytuacja mogłaby być inna, gdyby umiała zaprotestować, postawić na swoim, zadbać o swoje potrzeby – od samego początku. Ale nie potrafiła zrobić tego mieszkając w domu swojego męża, będąc z dala od rodziców, przyjaciół.
Od przyzwolenia, zdziwienia, niepewności i lęku. Strachu, że to ze mną jest „coś nie tak”. Że może to ja się mylę, że może rzeczywiście jestem taka beznadziejna, że trzeba mną „sterować”, mówić mi co mam robić, jak się zachowywać. Tak zaczyna się przemoc w rodzinie.