Gdyby kilka lat temu ktoś mnie spytał, co najgorszego może się przydarzyć w związku z drugim człowiekiem, z osobą, którą kochasz i której ufasz, powiedziałabym pewnie, że zdrada lub brak miłości. Dziś wiem, że dla mnie to zależność od partnera, który wykorzystuje swoją finansową władzę nad kobietą po to, by ją ze sobą mocniej związać, by kontrolować i uniemożliwić samodzielne funkcjonowanie w małżeństwie. Bo nawet zdrada nie upokarza tak, jak fakt, że musisz prosić swojego partnera o parę złotych na bilet i drobne zakupy, czekając jak zaszczuta na te kilka zdań o sobie, które zaraz wypowie. Zanim poda ci (w najlepszym wypadku) pięćdziesięciozłotowy banknot, usłyszysz jaka jesteś rozrzutna, jak nie umiesz oszczędzać, jak nie można ci powierzyć domowego budżetu. Jak bez niego, jesteś nikim.
Nigdy nie sądziłam, że to przydarzy się właśnie mnie. Przecież pracowałam, odkąd zaczęłam studia. Udzielałam korepetycji, dorabiałam podczas wakacji, oszczędzałam. Dość szybko wynajęłam pierwsze mieszkanie, nieduże, ale dla mnie – idealne. Wiedziałam, od zawsze, jak ważne są pieniądze. Nie najważniejsze, rzecz jasna, ale nie oszukujmy się, nie żyjemy powietrzem.
W poprzednich związkach wspólne wyjście do kina, do restauracji, zakupy na kolację w domu nie stanowiły problemu – wydatkami dzieliłam się z partnerem zazwyczaj pół na pół. Tak było dobrze, wygodnie. I w tym związku było podobnie, dopóki nie zostaliśmy małżeństwem. Póki razem wynajmowaliśmy mieszkanie, wspólnie dokładaliśmy do domowej kasy, opłacając czynsz i drobne czy większe zakupy.
Co się zmieniło po ślubie? Na samym początku niewiele. Mąż przekonał mnie, żeby pensje przychodziły na jedno konto. Nie było w tym nic dziwnego. Ufałam mu. Tak będzie łatwiej, przejrzyściej, tak będziemy mogli lepiej kontrolować wydatki. Od zawsze zarabiał więcej niż ja pracując w dochodowej i dobrze finansowanej branży, ale nie było to nigdy źródłem nieporozumień między nami. Mieliśmy równy dostęp do konta, karty debetowe i poczucie bezpieczeństwa. Ja niestety tylko do momentu zajścia w ciążę, kiedy w piątym miesiącu musiałam pójść na zwolnienie lekarskie. Z powodu mojego złego samopoczucia, mąż przejął większość obowiązków związanych z zakupami, zajął się również opłatami. Ja miałam mieć tylko „spokojną głowę” i odpoczywać. Robiłam listę zakupów, on jeździł do sklepu i płacił. Coraz rzadziej przywożąc dokładnie to, o co prosiłam. Pomyślałam, że może nie chce mnie martwić, że powinniśmy więcej oszczędzać, że jest po prostu odpowiedzialny, więc zaczęłam zawężać listę swoich potrzeb, coraz bardziej i bardziej, do rzeczy podstawowych. Cieszyło go to, a ja skupiłam się głównie na oczekiwaniu na dziecko.
Kiedy urodził się nasz syn, mąż całkowicie przejął kontrolę nad wydatkami. On kupował pieluchy, zawsze w promocji, w określonym sklepie, zawsze w komplecie z tą samą marką mokrych chusteczek. Rozumiałam to, ale to zbiegło się w czasie z jego pierwszymi agresywnymi zachowaniami w stosunku do mnie. Nagle okazało się, że ten sam ukochany mężczyzna, który w ciąży masował mi stopy, potrafi mnie skląć, popchnąć, a nawet złapać za szyję i zacząć dusić.
Zaczął stawać się człowiekiem, którego wcześniej nie znałam. Coraz częściej robił mi awantury o źle odłożoną szczoteczkę do zębów, o naczynia w zmywarce, o smutek i zmęczenie wypisane na mojej twarzy. Coraz częściej mnie przerażał.
Coraz częściej słyszałam: „siedzisz w domu, nic nie robisz, a tu syf i brud”. A ja, jak każda młoda matka, robiłam w domu wszystko. Od opieki nad niemowlęciem, po sprzątanie, gotowanie obiadów i drobne zakupy. Tylko, że… no właśnie.
Zasiłek macierzyński skończył się po roku. Ja zdecydowałam się zostać jeszcze trochę z synem w domu. Mąż zarabiał dużo, o wiele więcej niż dwie osoby razem w przeciętnej polskiej rodzinie. Wydawało mi się, że mam najlepszą z możliwych sytuację i komfort psychiczny.
Dopiero z perspektywy czasu widzę, jak bardzo się pomyliłam.
Nadszedł dzień, kiedy on wrócił z pracy wyjątkowo zdenerwowany. Popchnął mnie na ścianę, zabrał telefon i uciekł do łazienki z moją torebką. Oniemiałam. Strach odebrał mi głos, bo dziś wiem, że już wtedy powinnam krzyczeć na cały głos o tym, co się wydarzyło. A jednak milczałam. Wtedy pierwszy raz zabrał mi kartę debetową na kilka dni, za karę za to, że się do niego odezwałam nie tak, jakby sobie tego życzył. Tylko nie wiedziałam, co było złego w pytaniu: „Jak ci minął dzień”?
Z czasem takiej sytuacje zdarzały się coraz częściej. Bywało, że siłą pozbawiał mnie dowodu osobistego, bym nie mogła pobrać pieniędzy z konta w banku. Zawsze potem przepraszał, przychodził z kwiatami i dawał w kopercie kilkaset złotych. „Przecież dam ci na zakupy”- mówił. Nigdy nie zapomnę tego „dam ci”.
Po kilku miesiącach zaczęłam te pieniądze „odkładać” do „następnego razu”. Że taki nastąpi, wiedziałam już na pewno. Chowałam te koperty na wypadek, gdyby mąż znowu zechciał odciąć mnie od pieniędzy i zabrać mi dokumenty. Zamiast zacząć działać, przystosowywałam się do sytuacji, żeby przetrwać. I milczałam przerażona, że zabierze mi dziecko.
W kłótni słyszałam wiele. Najczęściej, że nie stać mnie na żaden z pokoi w naszym mieszkaniu. Że nie zarabiałam nawet na kilkanaście metrów tego mieszkania. Że nic, co się w nim znajduje, nie należy do mnie. I że jeśli zdecyduję się odejść, on wynajmie najlepszego adwokata, by odebrać mi syna. Zrobi to, bo go stać.
Ten ostatni argument zatrzymał mnie przy nim na kilka lat. Uwierzyłam we władzę pieniądza, w to, że jeśli masz kasę, możesz z drugim człowiekiem zrobić wszystko. I trwałam w tej sytuacji, jak sparaliżowana, na zewnątrz utrzymując iluzoryczną fasadę idealnego związku, idealnej rodziny.
Kiedy syn skończył dwa lata, wróciłam do pracy. Ale mąż postawił mi warunek. Pieniądze z pensji muszą przychodzić na nasze wspólne konto, on musi mieć pełną kontrolę nad każdą złotówką, którą wydaję. Bo nie umiem wydawać pieniędzy, nie znam się na tym. Zgodziłam się, ze strachu.
Kiedy nastąpił przełom? Pamiętam ten dzień dokładnie. Potrzebuję pieniędzy, żeby kupić bilet na autobus i zawieźć syna do żłobka. Drżącymi rękami liczę drobniaki, które zostały mi po zakupach w osiedlowym sklepie. Brakuje 20 groszy. Podchodzę do szafy i przeszukuję kieszenie kurtek i spodni. Upokarza mnie to. Przecież, do cholery, jestem dorosłą osobą, zarabiam pieniądze! A jednak nic nie jest moje. I to jest najgorsze uczucie, jakiego doświadczam.
W głowie zaczyna rodzić się plan. W następnym tygodniu już pracuję, po kryjomu na zlecenie, a to, co zarobię, wpłacam na założone przez siebie osobiste konto. Po pół roku stać mnie na wynajęcie mieszkania. Przychodzi dzień, w którym nie zawożę syna do przedszkola, tylko pakuję nasze walizki i uciekam.
Od mojej wyprowadzki z domu minął prawie rok. Kiedy myślami wracam do tych wszystkich, upokarzających sytuacji, kiedy w kieszeni brzęczały mi jedynie grosze na bułkę czy na bilet, nie potrafię sobie wybaczyć, zrozumieć, jak mogłam do tego dopuścić. Czas mija powoli i wiem, że w końcu nadejdzie moment, gdy poczucie winy wobec siebie samej minie. Jutro składam pozew rozwodowy.