Go to content

Portret Malkontentki

Fot. iStock / IG_Royal
Dzwonię do Anki. Z tydzień z nią nie gadałam. Jak na nas to długo. Z reguły choć raz na dzień smsik leci. Przyjaźnimy się od kilku lat. Mamy dzieci, mężów, pracę zawodową i kredyt. I mieszkania w jednym bloku. Przeciętne matki Polki, żony i pracownice. Zalatane, zmęczone, stojące w korkach, wiecznie w niedoczasie współczesne trzydziestolatki.

No więc dzwonię do niej, zagaduję co tam słychać, a ona jak na rozkaz zdaje raport:

Pogoda byle jaka, dość mam, chandry przez to dostałam. Co za kraj.

Taki mamy klimat – ripostuję rezolutnie. To idź do parku, mówię po chwili (mieszkamy tuż obok). Widziałam już pąki, wiosna nieśmiało puka do nas i delikatnie odsuwa chłód, zapraszając ptaki do koncertu. – Uuu, to pojechałam prawie Mickiewiczem.
Ty mi tu nie wyjeżdżaj z poezją – warczy na mnie. Rzygać mi się chce jak to słyszę.
To rusz tyłek i biegaj – zmieniam front. Poruszasz się, chandrę wywalisz, a endorfiny to skutek uboczny.

Usłyszałam tylko westchnięcie. Okres mam – mówi. 

Boli? – pytam retorycznie tylko, bo znam Ankę i jej okres, i wiem, że należy do tych szczęściar, które nie zwijają się z bólu i nie muszą zakładać podpaski XXL, bo inaczej będzie im ciekło po nogach. Comiesięczną przypadłość kobiecą znosi rewelacyjnie.

Zmieniam więc temat, zadowolona ze swojej intelygencji;) 

Jak w robocie? – zagajam wielce oryginalnie. 

A weź nie pytaj – słyszę już podniesiony głos. Anka zaczyna opowiadać, jak to musi znosić nową koleżankę. Młodą, po studiach zaraz, co to nic nie kuma i na dodatek, o zgrozo, waży max 50 kilo !!!

No co Ty? – śmieję się jak dzika. Masz trzydzieści pięć wiosen. Piękny czas. Młoda, piękna i już nie taka głupia. Z doświadczeniem i wiedzą jakąś. I figurą po dwójce dzieci naprawdę do pozazdroszczenia.

Kochana, kurze łapki mam. Zęby jakieś żółte i chyba przytyłam pół kilo.

– jęczy znowu.

No i co? – pytam. Śmiejesz się, złościsz, pracujesz twarzą. Najwyżej na kwasy idź albo botoks. Ale to za piętnaście lat jak coś.

No to co dobrego słychać? – pytam już bardziej mądrze, zadowolona z siebie jak nie wiem co.

Nic. Zosia nie chce się uczyć, a Tymek nie je w przedszkolu. – pada odpowiedź. 

A co u Krzyśka? – może jak o chłopa zapytam, to coś mi powie pozytywnego. I powiedziała, jak to zmęczony wraca po pracy, jej nie pomaga, na dzieci krzyczy, a w nocy jeszcze seksu chce. Masakra. Nie wiem czy śmiać się czy płakać. No cholera jasna. 

Anka, a co dobrego się pytam?! – wrzeszczę już. 

Nooo nic. – mówi zrezygnowana. Zaraz szlag mnie trafi. To zapraszam ją do siebie. Herbata z cytryną, kawa, wino czy drink? – kuszę.

Nie wiem. – odpowiada bez entuzjazmu. Po godzinie się doczłapała do mnie raptem dwa piętra w górę. Jak przez maszynkę przemielona. No kurde, dziewczyno ogarnij się! Co za naród. Bylibyśmy mistrzami świata jeśli marudzenie byłoby dyscypliną olimpijską. Nie da się inaczej. Trzeba ponarzekać. Cieszyć się nie wypada? Być zadowolonym z pracy, dzieci i męża też nie? Umartwiać się, w depresyjny nastrój wpadać – o tak!

Ja w totka nie wygrałam, nic nie brałam na poprawę nastroju, ale żeby tak ze mnie radość życia wyssało? Patrzę na siebie. Idealnie nie jest, ale nie aż tak źle. Patrzę też na Ankę. Zdrowa jest, ładna bardzo, dzieci fajne i zdrowe, małżeństwo może nieperfekcyjne, ale się dogadują, rodziców ma samodzielnych, pracuje, na urlop co roku wyjeżdża, raz w góry, raz do Grecji. Zależy od kasy. Co nie tak się pytam? I wymieniam jej, że powodów, by być tak nieszczęśliwą to na pewno nie ma. Gapi się na mnie jak na nienormalną. Wyjęłam winko. Białe półsłodkie, nalałam do moich ulubionych wielkich kielichów tak, że cała butelka w dwa weszła. I podjęłam się arcytrudnego zadania – uświadomić Ankę, że jest marudą pierwszej klasy. Malkontentką numer jeden! Jeszcze trochę, a deszcz jej będzie przeszkadzał, bo średnica kropel będzie nie taka jak sobie by jaśnie Pani życzyła, trawa będzie zbyt zielona, a kwiaty za mocno będą pachnieć. W d… się jej poprzewracało. Ot tyle!

Anka więc z każdym łykiem na szczęście zamiast się nakręcać na to, jaka jest biedna, zaczęła odpuszczać. 

Pogoda faktycznie paskudna, ale za chwilę przecież zieleń wybuchnie i będzie pięknie. 

W pracy jest szansa na premię. Szefa ma w porządku. Lubi to, co robi. 

Zosia ma średnią 4,5. Samych piątek mieć nie musi przecież, a Tymek w sumie ma to niejadkowanie za nią. 

Biegać może i zacznie, bo park faktycznie blisko.

Mąż też nie najgorszy, zapierdziela po 10-12 godzin, a że chłop zdrowy to seksu się domaga. Normalna rzecz, na boku przynajmniej nie szuka. 

No i jakie ładne wnioski wyciągnęła. Proszę bardzo. Można? Można!!!! Nawet bić jej nie musiałam;)

Poszła do łazienki. Wróciła w skowronkach, bo wlazła na wagę, a ta pokazała jej, że wcale nie przytyła. W lustrze się przejrzała (Anka, nie waga) i doszła do wniosku, że tak tragicznie nie jest, a nadmieniam, że kielich wychyliła do połowy tylko. Nie żebym picie alkoholu promowała, bo nie chodzi o to, żeby pić celem poprawy humoru. Rzadko się nam zdarza tak ładować akumulatory, ale pomysł mój tym razem okazał się być trafiony. 

Anka przyznała mi rację i kazała się następnym razem za włosy wytargać lub wodą chlusnąć w twarz jak będzie biadolić i widzieć problemy tam, gdzie ich nie ma. Kieliszka nie dopiła, bo nie jest zwyczajna tyle w siebie wlewać i uznała, że narzekać to ona postara się mniej. Zuch dziewczyna! Ja wina też nie dałam rady dopić, padłam po jej wyjściu zmęczona, ale zadowolona z mojej misji. O jednego malkontenta mniej. Chociaż to!