Pierdzielę, nie odchudzam się, mam już dość tych wszystkich komentarzy, pytań i świdrujących spojrzeń. Kiedyś w przypływie noworocznych postanowień, które nigdy mi nie wychodziły, pomyślałam sobie: „O, jak powiem wszem i wokół, że się odchudzam, to będę mieć większą motywacją, żeby wytrwać, bo przecież wszyscy będą wiedzieć, a mi będzie głupio paradować z gofrem z bitą śmietaną”. Dupa. To był najgorszy pomysł w moim życiu ever. Bo z każdej strony byłam pod obstrzałem, każdy mi w talerz patrzył. „Jesteś na diecie, a jesz TO?”. Padało, gdy zamawiałam sobie ulubiony makaron. Co z tego, że akurat w tym dniu dawałam sobie odpust: „Wytrzymałaś tyle dni, idziesz ze znajomymi na kolację, nie musisz jeść sałatki”. Tia, jasne. Ile razy słyszałam: „To co, dla ciebie sałatka?”. Serio. Chcę schudnąć tylko 5 kilo, a nie 50, więc dajcie mi trochę czasu i pozwólcie samej decydować co i w jakiej ilości chcę jeść.
I te wszystkie: „Tyyy? Ty chcesz schudnąć? No z czego, no przestań”. Nie no przestań, bo ja wiem, gdzie nadmiar kilogramów mi przeszkadza i sama ze sobą źle się czuję.
Naprawdę, kiedy ktoś mówi „Odchudzam się, w końcu się za siebie biorę”, tak trudno mu oszczędzić wszystkich tych komentarzy, które nieprzemyślane wbijają kolejną szpilkę w te otłuszczone miejsca?
„No fakt, ostatnio trochę przytyłaś” – no ku*wa dzięki, że mi to uświadamiasz, jakbym nie wiedziała. I teraz co, mam dziękować, że inni też widzą, że jestem gruba? Może to sugestia, że jednak więcej niż te trzy do pięciu kilogramów schudnąć powinnam?
„Masz jakąś konkretną dietę?” – to klasyka. I teraz tak – opcje są dwie. Możesz być szczera i wyznać: „Pierdzielę, idę na kopenhaską, dwa tygodnie się przemęczę, trzy na pewno schudnę, a później tylko to utrzymać”. Tyle, że wtedy musisz się liczyć z tysiącem dobrych rad w stylu: „Zwariowałaś, chcesz sobie zdrowie niszczyć?”. Nie zabraknie wątpliwości: „No nie wiem, nie wiem, czy to naprawdę taki dobry pomysł” i ogólnie braku wiary w twoje możliwości: „Wytrzymasz? A wiesz, jaki później efekt jojo, szkoda twojego czasu i stresu”. A gdy już te kilogramy zaczną z ciebie schodzić, będziesz słyszeć: „Jakoś tak niezdrowo wyglądasz”, „Taka blada jesteś”, „Dobrze się czujesz?”. Nie, nie czuję się dobrze, bo od kilku dni wpieprzam tylko sałatę, kurczaka, jajka i piję kawę bez mleka! Jak mam się czuć dobrze? Ale wytrwam! I wszystkim wam oko zbieleje! Bo wiadomo, że to jednak tylko o tę zazdrość chodzi i myślenie: „Oby jej nie wyszło, oby jej nie wyszło” oraz możliwość tryumfalnego: „A nie mówiłam”.
Jest jeszcze inna opcja – możesz rzucić jakąś zagraniczną nazwę wymyślonej diety, albo odwołać się do najnowszych trendów, choćby diety militarnej (bez względu na to, co to jest). A jak jeszcze dodasz: „Moja znajoma schudła na niej 10 kilogramów”, to masz święty spokój. Bo wychodzisz na znawcę, który temat zgłębił i w dodatku ma wyniki poparte żywą stratą wagi.
Możesz też zawsze powiedzieć, że po prostu będziesz żreć mniej i zobaczyć te pobłażliwe kiwanie głową i uśmieszki. Tak, jasne – jeść na mniejszych talerzykach, mniejszą łyżeczką, widelczykiem małym. Niech mi ktoś pokaże kogoś, kto na popularnej MŻ schudł spektakularnie. Bo teraz ja mam zrezygnować z całej tabliczki czekolady na rzecz pół i zamiast dwóch mielonych jeść jednego, z mniejszą porcją ziemniaków? To może i wystarczy, żeby mi dupa nie rosła, ale, żeby zmalała – jakoś średnio w to wierzę. Fakt.
Przyszedł jednak taki czas, kiedy wyszłam z założenia, że nikomu nie powiem, że się odchudzam. Że oszczędzę sobie tych wszystkich przytyków, pytań i powątpiewań. Po prostu schudnę, a inni nagle oczy otworzą ze zdumienia. Ja naprawdę współczuję wszystkim tym, którzy chcą schudnąć, a nie mogą się zamknąć w tajemniczej wieży i wyleźć z niej po dwóch miesiącach, tylko napotykać te wszystko widzące koleżanki. „Nie chcesz ciasta? No nie mów, że się odchudzasz” – przy czym wypowiedź dopełnia głośny śmiech. A przepraszam bardzo, czy ja nie mogę nie mieć ochoty na coś słodkiego? Serio? To takie dziwne? Badania krwi mam sobie zrobić i z nimi chodzić mówiąc, że cukier szkodzi? „A co ty, sałatkę będziesz jeść? Zwariowałaś? Odchudzasz się?”. Jak nie jem słodyczy źle, jak wpie*dalam zbyt dużo źle, jak chcę więcej warzyw, co by sobie metabolizm podkręcić, to się i tak ktoś czepi.
Już w ogóle nie mówię o tym znaczącym: „ZNOWU??? się odchudzasz?”. No znowu, bo jak mi nie pomagacie i pod nos podsuwacie, choć odmawiam, moje ulubione lody, ziemniaki z sosem i sztukę mięsa, to tak – znowu się muszę odchudzać, bo nikt mojej diety uszanować nie potrafi i tylko przeszkadza w ćwiczeniu silnej woli. Bo ile razy można mówić: „Nie, dziękuję”, „Nie, naprawdę nie chcę”, „Nie, jestem na diecie”, „Nie chcę, po prostu nie chcę”. No ile?
Myślicie, że jest łatwo komuś, kto jest na diecie. Myślicie, że taki ktoś nie marzy o tym, żeby wyrwać wam tę kanapkę ze świeżutką białą bułeczką i pachnącą szyneczką i z takie trzy wpierdzielić? Myślicie, że tak miło chlać wodę, jak wy soczkami czy colą się raczycie? Nie – nie ma w tym nic miłego, nic przyjemnego, dieta to koszmar wszystkich tych, co muszę się jednak pilnować. Bo pożeranie wszystkiego, co się lubi sprawi, że urosną do monstrualnych rozmiarów. Ja tak mam. I jak mam rozmawiać z koleżanką, która waży jakieś 58 kilogramów przy 175 wzrostu i jak gdyby nigdy nic pochłania żeberka w tłustym sosie zagryzając frytkami. No jak? Nie mogło być na tym świecie innej niesprawiedliwości? Nie moglibyśmy wszyscy razem ponosić konsekwencji (albo i nie) tego, co jemy? Bywają takie dni, że szczerze zazdroszczę tym, którzy duże pudełko lodów mogą zagryźć żelkami i nawet w cycki im to nie idzie.
Serio. Dieta nie jest niczym fajnym. Jasne, że jej wyniki już przyjemne są, ale na te w ch*j długo trzeba poczekać, a na końcu i tak usłyszymy: „No teraz to ty w końcu wyglądasz”, „Wiesz co, nigdy nie wyglądałaś lepiej”, „Ile schudłaś?”. I teraz czy trzy kilo to mało? Bo co powiesz? „Trzy kilo” i usłyszysz, że o co było to całe larum i rwanie włosów z głowy. Ale uwaga, ja w teorii odchudzania jestem naprawdę niezła. Żeby schudnąć te trzy czy cztery kilo zdrowo, bez efektu jojo potrzeba od sześciu do ośmiu tygodni. Dwa miesiące, z czego połowa to przyzwyczajanie się do zmiany nawyków i budzenie się w nocy, jak po koszmarze, gdy śnią ci się te wszystkie drożdżówki z makiem oblane lukrem, których przez ten czas nie zjadłaś. A na koniec i tak usłyszysz „Phi, trzy kilo, moja znajoma w dwa miesiące schudła dziesięć”. I weź tu rozmawiaj, bądź mądry, szczupły i nie nieszczęśliwy?