„Jeśli znasz siebie i swego wroga, przetrwasz pomyślnie sto bitew”*
Od kilku tygodni prawie co dzień odbywam taką samą, najczęściej bardzo krótką, rozmowę telefoniczną:
On: Jak się dzisiaj czujesz?
Ja: Dobrze, dziękuję.
On: Nie pieprz!
Ja: No ok, czuję się w normie, znośnie.
On: Mówiłem kobieto, nie pieprz!
Ja: Przyznaję, czuję się nie najlepiej. Boli mnie to i tamto, dzieje się to i to… (wymieniam jak na spowiedzi).
On mówi, że jest dumny z tego, że uczę się mówić, że coś jest nie halo.
Mój przyjaciel mieszka w innym kraju, dokładnie 1001 km ode mnie, ale wspiera mnie bardziej niż niektórzy mieszkający pod bokiem. Nie poddaje się, gdy staram się go zbyć ogólnikami i zdawkowym „I’m fine, thank you”. Drąży każdy szczegół i w moje długie i szczęśliwe życie wierzy zdecydowanie mocniej niż ja sama. Uczy mnie, że trzeba mówić, gdy coś jest źle, tylko trzeba wiedzieć, komu.
„Nie rzucaj pereł przed wieprze, babcia cię nie uczyła?” – podsumowuje krótko acz konkretnie, słysząc historie o moich niegdyś bliskich, co to troska i opieka się u nich kończy na deklaracjach.
O ile prawdziwych przyjaciół poznajemy naprawdę po tym, jak znoszą nasz sukces, o tyle ludzi, którzy cię kochają, są dojrzali i po prostu dobrzy, poznasz wyłącznie w sytuacji naprawdę złej. Jak poważna choroba na przykład. Ci, którzy jedynie bawią się w dorosłych, przestraszą się już pierwszych informacji o chorobie, której nie rozumieją. Ci, którym własny egoizm przysłania cudzą tragedię, odetchną z ulgą, gdy nie będziesz wnikać w szczegóły swojej beznadziejnej sytuacji, aż w końcu dyskretnie się ewakuują z twojej orbity na wieki wieków. W naturze mamy niechęć do tego, co słabe, chore, brzydkie i nie dające się kontrolować. Usuwam się więc z pola widzenia takich osobników, nie zależy mi na takich znajomościach i relacjach.
Nie umiem prosić o pomoc, mam opory przed narzucaniem się innym. Zbyt często staram się ukrywać, co naprawdę się dzieje. Niedawno na przykład moja mama, przeglądając listę możliwych objawów chorób, które u mnie zdiagnozowano, zakrzyknęła zdenerwowana: „Ależ bzdury, to oni ci złą diagnozę postawili, przecież u ciebie nic z tego się nie dzieje!”
A ja patrzę na tę samą listę i widzę, że zgadza się, 75% mnie więcej. Poczułam się jak zwycięzca. Chory zwycięzca…
Nie boję się ani bólu, ani śmierci – boję się, że będę od kogoś znów zależna: finansowo, fizycznie, emocjonalnie. Czasami dziecko we mnie chciałoby, żeby ktoś się nim zaopiekował, ale znika gdzieś pod zbroją poranionej wojowniczki. Albo pod wilczą skórką, niczym Księżniczka Mononoke.
„Nie zamieniaj serca w twardy głaz, póki jeszcze serce masz” – śpiewa mi do słuchawki mój przyjaciel, przekonując mnie kilka razy w tygodniu, że szkoda jest zamykać się na ludzi, mimo wszystko.
„Zwyciężają ci, którzy z wyprzedzeniem przeprowadzają w swojej kwaterze kalkulacje, uwzględniając jak największą liczbę czynników”*
Może to i jest tak, że ludzie jednak są dobrzy, tylko czasem im się coś myli, nie wiem. Ja nadal jestem sceptyczna.
Ale wzruszam się, gdy ktoś przejeżdża 200 km tylko po to, żeby zobaczyć, czy wszystko w porządku u mnie, bo się nie odzywam, a wie, przez co przechodzę i jak przeżywam. Uśmiecham się nawet, gdy ktoś inny ruga mnie przez telefon, że sama wnoszę na piętro zakupy, bo przecież nie wolno mi dźwigać; trzeba było zadzwonić, by przyjechał. A w ogóle to mam już nigdzie nie chodzić sama, nawet tak się poświęci, że pójdzie ze mną nawet do kina na film ukraiński i tym razem obiecuje nie zasnąć (najwyższa forma poświęcenia, znaczy się).
Byłam w szoku, gdy na moje smsowe pytanie o to, czy znają kogoś, kto w miarę tanio pomoże mi skończyć malowanie (bo się poddałam i przyznałam, że nie dam już rady sama), na 5 zapytanych hurtowo osób, 4 zadeklarowały pomoc osobistą – zionąc jednocześnie w moim kierunku oburzeniem, że może bym na lekarzy wydała lub nawet na wyjście do kina i relaks, a nie tak marnotrawić pieniądze na robotników w prostych sprawach. Ludzie, którzy zdawali się nigdy nie mieć czasu, nagle czas mają. Bo podobno gdzie są chęci i uczucia, tam się wszystko ułoży. Podobno. Ważne, co jest twoim priorytetem w życiu.
„Zauważenie zwycięstwa, gdy jest ono widoczne dla wszystkich, to nie sztuka. Podniesienie włosa nie wymaga wiele siły, dostrzeżenie Słońca i Księżyca nie wymaga ostrego wzroku, zaś słyszenie pioruna nie wymaga czujnego słuchu.”*
– Kochaj guza swego – mogłaś mieć gorszego! – tymi słowy mój znajomy lekarz skwitował wyniki moich badań. I z miejsca poczułam do niego wielką wdzięczność, ponieważ jako jeden z nielicznych utwierdził mnie w przekonaniu, że panika w niczym nie pomaga.
W zasadzie od kiedy się urodziłam, systematycznie przedstawiciele zawodów medycznych wypowiadali nade mną słowa „Ona już długo nie pożyje…” Miałam nie dożyć pierwszych urodzin. Potem pięciu lat. Potem pierwszej miesiączki. Następnie wróżono mi śmierć przed osiągnięciem pełnoletności. I lat 25 też nie. Potem zaczęła się seria guzów na jajnikach i macicy, mająca być rakiem, a koniec końców będąca niegroźnymi torbielami. Rak jelit, który okazał się nieżytem jelit i owrzodzeniem żołądka. I tak dalej. Kiedy się tak często słyszało, że już długo się nie pociągnie, to w 36. roku życia już się średnio poważnie traktuje „rewelacje” typu rak mózgu.
Ale że guz jest, to ukryć się nie da – podłączono mnie do magicznych aparatur, zmierzono go, oszacowano. Poużalano nade mną. Krwi rodzinie i przyjaciołom napsuto.
No dobrze, jest, przyznaję. Wyciąć się drania nie da tak łatwo, bo w końcu w mózg wlazł, swoje macki wokół nerwów poowijał, tyłkiem się w trudno operowalnym miejscu usadowił. Patrzymy, czy rośnie. Staram się odcinać mu dopływ powietrza i energii, żeby się szybko poddał. Chwilowo mi jeszcze środkowego palca pokazuje, ale się podda, wierzę w to.
A skoro już jest, to jakoś z nim żyć trzeba! Wydaję wojnę temu wrogowi – obmyślam strategie, jak walczyć.
„Zwyciężają ci, którzy z wyprzedzeniem przeprowadzają w swojej kwaterze kalkulacje, uwzględniając jak największą liczbę czynników”*
Pytam lekarza, co mi grozi, na co się przygotować. Czytam literaturę fachową. Internetowe fora omijam szerokim łukiem, uciekając od ogromu pseudo-wiedzy, którymi te strony ociekają – wszak każdy Polak zna się na medycynie!
Podręczniki obiecują mi uproszczenie życia wzruszeniowego i zmniejszenie roszczeń życiowych. Ha! Ciekawię się, czy złe wspomnienia mi przez dziury w pamięci powypadają – niestety pan doktor orzekł, że na własne, osobiste Endless sunshine of spotless mind na razie nie mam co liczyć. Nie ta część mózgu. – Ale być może się okaże, że jednak przerzuty… za jakiś czas… – wyszeptał przyjaźnie, usiłując dodać mi nadziei.
Na razie chwile zagubienia i zwątpienia są krótsze, jeszcze dosyć rzadkie i być może są wyłącznie wynikiem reakcji na leki, a więc mogą minąć za jakiś czas. Uczucie jest przytłaczające – na przykład kroję sobie pomidora i nagle stwierdzam, że nie wiem, jak się nazywa to-to do krojenia. Albo zastanawiam się kwadrans, do czego służy długopis. Tak więc taka choroba to niczym oglądanie dobrego dreszczowca – nigdy nie wiesz, co się stanie za moment.
Czasem jest wielki spokój przez długie dni, a potem moc atrakcji, niespodziewajki wysypują się z worka jedna za drugą. Ostatnio z centrum handlowego przywiózł mnie mój dawny uczeń, ponieważ miałam takie zawroty głowy, że karuzele w wesołym miasteczku przy tym to pestka, a zdaje się, że także ozdobiłam w sklepie posadzkę kapiącą z nosa krwią. Pojechałam na zakupy Fiatem, a wróciłam Lexusem, szybki awans społeczny.
W panikę wpadłam jednak tylko raz – gdy zgubiłam się parku, na dróżce, którą przemierzałam kilkadziesiąt razy. Nagle zapomniałam, czy mam iść w prawo czy w lewo. Po chwili jednak dopadł mnie komizm sytuacji – wyobraziłam sobie, jak dzwonię do kogoś i proszę, żeby mnie uratował, bo zgubiłam się w parku Grabiszyńskim, gdzieś między trzecim a czwartym kilometrem ścieżki biegowej. HEEEELP! Tak więc pozostaje mi jedynie obwiesić się GPS-ami i nie schodzić zbyt daleko ze szlaków uczęszczanych przez ludzi.
Poza tym muszę zapisywać niemal każdy punkt planu dnia, każdą, nawet najdrobniejszą, rzecz do zrobienia, bo zwyczajnie zapominam. Do tego pełna labilność nastroju i walka o opanowywanie impulsów. Zmienia mi się smak, zmysły szaleją. Miodzio. „Żyj na huśtawce, żyj…”**
Słyszałam żart, że aby zrozumieć funkcjonowanie mózgu kobiety, trzeba sobie wyobrazić sto otwartych stron w przeglądarce internetowej, a w połowie z nich jest włączony dźwięk.
No to aby zrozumieć mój mózg, to trzeba podnieść liczbę stron do minimum 200, przynajmniej w 75% z nich jest włączony dźwięk, a do tego w kółko wyskakują rozmaite pop-upy i adverty.
Dużo śpię ostatnio, bo przecież muszę ten system schłodzić i wyciszyć, inaczej dojdzie do przeciążenia maszyny.
On: Zeusowi z głowy wyskoczyła Atena, jak go bolało. A co wyskoczy Tobie?
Ja: Nie mam pojęcia. Ale raczej miej Boże świat w opiece.
* Sun Tzu, „Sztuka wojny”
**