„Córeczka bogatego tatusia” – tak niej mówiono. Wiadomo, kto będzie sprawdzał, co robiła nim wydała pierwszą płytę. Ważne, że ojciec na pewno ją wypromował za swoje pieniądze. Teraz – po raz kolejny, obnaża show biznes i jego zakłamanie. Rozmawiamy z Natalią Lesz.
Ewa Raczyńska: Ostatni z filmów, w którym występujesz: „Test” opowiada o tym, jak „tworzeni” są celebryci, w jaki sposób można zapewnić sobie rozwój kariery, zdobyć sławę i popularność. A to przecież o tobie w mediach pojawiały się opinie: bogata córeczka tatusia, który wepchnął ją w show biznes i gdyby nie jego pieniądze, to nikt by nie usłyszał o Natalii Lesz.
Natalia Lesz: Nikt mnie nigdy nie wypychał do show biznesu i nikt mnie nigdy nie wypychał na scenę, nie byłam niczyją marionetką, ani narzędziem w rękach niespełnionego taty, czy niespełnionej mamy – jak to niestety często bywa. To, że rodzice w miarę możliwości wspierają swoje dzieci, wydaje mi się jak najbardziej naturalne, zwłaszcza gdy sama zostałam mamą i wiem, że jak tylko będę mogła, to na pewno będę wspierać swoja córkę.
Nie bolały cię takie opinie na twój temat?
Czy mnie bolało? Cóż, występuję przed ludźmi od 4-tego roku życia, więc smak występów publicznych, opinii i krytyki poznałam już w dzieciństwie. Nie jest to zjawisko mi obce. Może było trudniejsze, bo nie znałam jeszcze wtedy możliwości i siły internetu, ale sam mechanizm radzenia sobie z opinią publiczną nie zaskoczył mnie i nie załamał.
Kiedy ukazała się twoja pierwsza płyta?
To był 2008 rok, po powrocie ze Stanów.
Więc nie byłaś nastolatką, która tupie nogą i krzyczy: „Ja chcę być piosenkarką, ja muszę nią być”.
Jeśli było coś takiego jak „ja chcę, ja muszę”, to były to jedynie moje głosy i moje chęci, bo tak jak zawsze podkreślam – nikt mnie nigdy do niczego nie zmuszał, ani nie wypychał. Faktycznie od 4-tego roku życia występowałam, bo tego chciałam. Chodziłam na gimnastykę artystyczną, później jeździłam na łyżwach. W wieku 10. lat zaczęłam chodzić do państwowej szkoły baletowej w Warszawie. To właśnie ta szkoła nauczyła mnie dyscypliny i sprawiła, że zawsze wysoko stawiam sobie poprzeczkę.
Potem, dzięki własnym staraniom, udało mi się dostać i ukończyć jeden z najbardziej obleganych kierunków w Stanach, czyli wydział aktorski na Uniwersytecie Nowojorskim. I tak naprawdę mam w sobie dużo wdzięczności, ale też dumy, że osiągnęłam to wszystko sama.
Więc wybór ścieżki zawodowej nie był przypadkiem?
Przez te 25 lat pracy moje życie zawodowe na pewno nie było usłane różami. Ludziom mogło się wydawać, że było mi łatwo, ale mając przy tym piętno swojego ojca myślisz, że było łatwiej?
Nie sądzę…
Było o wiele ciężej, bo każdy medal ma dwie strony.
Dlaczego było ciężko?
Bo musiałam sobie radzić z krzywdzącymi według mnie opiniami na swój temat. Media właśnie w ten sposób działają – bardzo łatwo przypinają ci łatkę, której później trudno się pozbyć i jeszcze udowodnić, że jest jednak jest inaczej, niż jak się czasami pisze w tabloidach i kolorowych pismach. Bywało to dla mnie może nie tyle ciężkie, co bardzo frustrujące. Nauczyłam się jednak, że takie są realia – tak jest, nie ma co się obrażać, tylko robić swoje.
My jednak nie lubimy ludzi, o których wydaje nam się, że łatwo osiągają sukces, zwłaszcza gdy stoją za nimi pieniądze.
Ludzie nie lubią ludzi z różnych powodów i jest to niestety jakaś nasza polska cecha. To smutne pewnie w jakimś stopniu, ale my nie jesteśmy w stanie nic z tym zrobić, szkoda tracić energii.
Jesteś zawodowo dokładnie w tym miejscu, w którym chciałabyś być?
Tak, na pewno. Jestem wdzięczna, że mogę robić to, co kocham, moja praca jest moją wielką pasją.
Obnażyłaś jednak już kiedyś show biznes mówiąc o sponsoringu, który w tym środowisku występuje.
W każdym środowisku, nie tylko w show biznesie są jakieś brudy, a teledysk do mojej piosenki „In Love” miał pokazać show biznes nie takim, jaki znamy z telewizji, czy z czerwonych dywanów. Miałam ochotę pobawić się konwencją zestawienia tego świata pięknych, znanych i bogatych z tym, o czym już tak chętnie się nie mówi – czyli patologicznymi sytuacjami, kiedy to młode dziewczyny za wszelką cenę próbują zrobić karierę. Lubię takie kontrasty, bo to, co pokazują media, ma mało wspólnego z rzeczywistością.
Przykład – byłam jakiś czas temu na sesji zdjęciowej do magazynu X, gdzie dostałam od razu jasne wytyczne, że muszę się uśmiechać, bo inaczej okładka się nie sprzeda – ludzie nie chcą oglądać smutnych buzi, nie z tym kojarzy im się świat celebrytów. A ja tego dnia w ogóle nie miałam ochoty się uśmiechać, tym bardziej przyklejać do twarzy szerokiego uśmiechu. Jak widać show biznes to swoista gra pozorów, o czym czytelnicy zapominają, co więcej – my też zapominamy. To pewnego rodzaju system i jakaś wspólna gra.
Nie chcemy tego widzieć, wolimy ten cukierkowy świat, gdzie wszyscy są piękni, bogaci i szczęśliwi.
Tak, to to budowanie wizji świata, którego każdy chce dotknąć. Ale oprócz tego, że lubimy oglądać piękne sukienki i te kolorowe bankiety – kto jak wygląda i z kim przyszedł, to jednak najbardziej lubimy, jak taka osoba ze świecznika, gdzieś się potknie – wtedy jesteśmy zachwycani.
Kogo ty nazywasz celebrytą?
Ja ani nie nazywam, ani się tym zupełnie nie zajmuję. Mogę robić teledyski i filmy, które jakoś obnażają ten świat, ale na co dzień kompletnie mnie to nie interesuje. Pojęcie celebryty powstało nie tak dawno, bo raptem jakieś 50 lat temu, a teraz, mam wrażenie, jest coraz częściej używane. Za sprawą tabloidów definicja celebryty znacznie się rozszerzyła, bo określa się nimi ludzi, o których można przeczytać w kolorowej prasie, zajrzeć do ich prywatnego świata. Nieważne, ile ról mają na koncie, jaki jest ich dorobek artystyczny, wystarczy, że dostaną od mediów taką właśnie łatkę.
Też masz taką łatkę?
Nie wiem, czy ktoś mnie tak nazywa. Walka z łatkami jest bez sensu, więc się na tym nie skupiam – ani na tabloidach ani na łatkach.
Jest w tobie chęć odkrycia tej ciemnej strony show biznesu?
To bardziej wynika z tego, że lubię bawić się zestawianiem tego pięknego świata z tym, czego nie widać, co dzieje się w kuluarach, a o czym nikt nie chce specjalnie mówić. Z Olgą Chajdas staramy się wyprodukować sztukę także pozostającą w tym klimacie, bo pokazującą świat glamour, złote lata Playboya i to, co się wtedy działo, oczami młodej dziewczyny, która w ten świat wchodzi.
To jednak tylko czubek góry lodowej, a ja, jeśli mogę, to lubię wywołać dyskusję na tematy, które wydają mi się ważne.
Trailer filmu „Test” z Natalią Lesz