Beata zawsze myślała, że to jej wina, że nie umie się przyjaźnić. Teraz robi rachunek sumienia. Spośród wszystkich jej znajomych czy przyjaciół są może dwie osoby, na których może polegać, które zawsze będą, pomogą.
Smutny to bilans przyjaźni tuż przed 40-tką, ale może lepiej zdać sobie z pewnych rzeczy sprawę, niż udawać, że jest inaczej niż w rzeczywistości.
Z kobietami nie bywało mi po drodze. W podstawówce byłam odtrącana przez grupki dziewczyn, które się tworzyły. Ja, dobra uczennica, nie sprawiająca jakiś wychowawczych problemów. Jedyne, czego zazdrościłam innym, to siostry. Jestem jedynaczką. Może dlatego tak zależało mi na towarzystwie. Zapraszałam koleżanki do domu, organizowałam zabawę, pomagałam im odrabiać lekcje, czyli przepisywać, to co wcześniej sama zrobiłam.
A one i tak mnie odrzucały. Rodzice mówili: „Daj spokój, to takie dziecinne. W tym wieku nie warto się przyjaźnić, i tak za chwilę rozejdziecie się do innych szkół”.
Moja mama nigdy mnie nie słuchała, wolała opowiadać o sobie, albo chwalić się mną. Czasami robiłam jej taki test: przerywałam w połowie zdania i czekałam, czy się zorientuje. Nigdy nie zareagowała. Tylko czasami chciałam się zapaść pod ziemię, kiedy chwaliła się znajomym, że się zakochałam, albo, że dostałam wyróżnienie w szkole muzycznej.
Prowadzę bardzo otwarty dom. Zawsze jest u nas pełno ludzi. Znajomi, zabierają swoich znajomych. Nie, nie przeszkadza mi, że biegam między kuchnią a stołem. Lubię, kiedy jest gwar, kiedy każdy czuje się u mnie dobrze.
Zawsze najbardziej bałam się samotności. Obiecałam sobie kiedyś, że nie spędzę ani jednej minuty sama w zamkniętym pokoju. Rodzice oglądali jakiś program, a ja w swoim pokoju bez przyjaciół, bez znajomych. Nie miałam komu się zwierzyć, komu wyżalić. Tylko pamiętnik mogłam pisać, ale jak mama go przeczytała – przestałam.
Ankę poznałam w pracy. To ona wprowadziła mnie w firmowe tajemnice. – Na tego uważaj, bo podrywa wszystkie „nowe”, a ci mają ze sobą romans. Tamta chyba do każdego łóżka już weszła – szeptała ze śmiechem. – Najgorzej jest podczas wyjazdów integracyjnych. Mówię ci, Sodoma i Gomora. Nie brałam tych historii na poważnie, ale miło było, że mam z kim pogadać.
Nie miałam szczęścia do przyjaźni z kobietami. Zawsze coś się rozsypywało. A to jedna poznała chłopaka i zapomniała o moim istnieniu, a inna obraziła się, że nie chciałam jej pożyczyć kolejnej sukienki, choć dwóch innych mi nie oddała. Wiem, może to głupie, ale nawet jak próbowałam coś naprawić, one prychały i mówiły, że się zmieniłam, że nie mogą na mnie liczyć. Wolałam nazywać je znajomymi, koleżankami, tych miałam zawsze pełno. W końcu nie musiałam się starać bardziej, żeby kogoś przy sobie zatrzymać, nie musiałam się otwierać, być zbyt blisko. Żeby nie bolało, gdy któraś z przyjaciółek postanowi mnie porzucić, bo nie okazałam się zbyt dobrym przyjacielem. Tak było bezpieczniej i prościej. Poza tym miałam już swoją rodzinę, dwoje dzieci. Mąż był dla mnie przyjacielem. Wystarczało.
Anka była kolejną z takich znajomych. Zaprosiłam ją na imprezę do domu. Była sama, a przecież nikt lepiej ode mnie nie wiedział, jak samotność może dokuczać. Przyszła. Dobrze się bawiła. – Fajna ta Anka – mówiła kumpela. Fajna. Dzięki niej lubiłam chodzić do pracy, zawsze znalazł się powód do śmiechu, a i ponarzekać było z kim. – Zapisałam nas na zumbę – poinformowała mnie pewnego dnia. Byłam w szoku. Ale pomyślałam, czemu nie. W końcu chciałam się w końcu wybrać na jakieś zajęcia. Anka potrafiła dzwonić w środku nocy i gadać przez kilka godzin. O tym, że spotkała swojego byłego faceta, że jej kotka wyszła i nie wróciła na noc. Miała romans z żonatym facetem. Nie oceniałam, ale stałam się powierniczką jej rozterek. Było mi jej żal. – Znowu do niej jedziesz? Myślisz, że ona do ciebie by tak przyjechała? – pytał mąż, kiedy prosiłam, żeby zrobił dzieciom kolację, bo muszę do Anki. – Ona jest naprawdę w kiepskim stanie – tłumaczyłam. Tylko te wyrzuty sumienia, kiedy wracałam, a dzieciaki już spały. Po kilku godzinach z rozpaczającą Anką czułam się, jakby ktoś wyssał ze mnie energię. A ona rano jak skowronek zjawiała się w pracy.
Po jakimś kolejnym spotkaniu z naszymi znajomymi usłyszałam: – Wiesz, ta Aśka jest jednak głupia, gdybym tylko kiwnęła palcem, jej mąż wskoczyłby mi do łóżka. Fakt, może nie było między nimi idealnie. Anka lubiła krytykować moich znajomych: ta za gruba, tamta leniwa, a jeszcze inna tylko marudzi, albo ma męża buraka.
Dzwoniła: – Powiedz w pracy, że jestem na badaniach i się spóźnię. Drukniesz mi ostatnie umowy? Zapomniałam przygotować. Jasne, żaden problem. W końcu od czego ma się przyjaciół. Kiedy odmówiłam pójścia z nią do kina, nie odbierała ode mnie telefonu przez cały kolejny dzień. Wysyłałam SMS-y. „Żyję”, odpisała.
Pijana na jednej z imprez pokłóciła się z moją koleżanką. Właściwie nikt nie wiedział, o co poszło. – Miałyśmy iść na koncert – mówiłam. – No, ale wspominałaś, że dzieci masz chore, nie chciałam ci zawracać głowy, poszłam z Jolką. – Ale chore były tydzień temu. – A to coś przegapiłam. Trzask. Jeden policzek. – Wpadniesz na wino? – Nie wiem czy to szczere zaproszenie. Trzask. Drugi policzek. Nadstawiałam je na zmianę. Kiedy miała dobry humor, dzwoniła. Szłyśmy pobiegać, jechałam do niej na drinka. Byłam na każde jej zawołanie, a i tak miałam poczucie winy, że za mało się staram. Przecież ona jest dla mnie taka ważna. Przyjaciółka, której tyle siebie dałam. Której tak potrzebowałam. Opiekowałam się nią. Wyciągałam z dołka. Jechałam z jej kotem do weterynarza. Wysłuchiwałam, jacy to wszyscy są źli, jak się nią nie interesują, jak ją zostawiają. – Czy ty nie widzisz, że ona ciebie wykorzystuje – mówił mąż, kiedy głowiłam się, co takiego powiedziałam, zrobiłam, że Anka znowu nie odbiera ode mnie telefonu.
Tak bardzo chciałam mieć przyjaciółkę. Siostrę. Nie wyrosłam z dziecięcych marzeń. Miałam nadzieję, że im więcej dam siebie, im bardziej się kimś zaopiekuję, kiedy nie będę zawodzić, mieć czas dla przyjaciółki, to ta przyjaźń będzie trwać, wzmacniać się. Poszłam na terapię. Tam zrozumiałam mechanizm moich relacji z kobietami. Przyjrzałam się mojej matce. Temu jak zabiegałam o jej uwagę, której pomimo starań nie dostawałam.
Zadzwoniłam do Anki, czy pojedzie ze mną i dwoma koleżankami na koncert. – Miło, że mnie pytasz, jako ostatnią. Nie, dziękuję – skwitowała. Ręce mi opadły. Coś pękło. Nie chciało mi się jej nawet namawiać. A jednocześnie poczułam ulgę. Dzisiaj nasze kontakty są zdawkowe.
I robiąc bilans moich znajomości zrozumiałam, że blisko są kobiety, za którymi nie biegam, nie wydzwaniam. Że te, na które mogę liczyć, są już obok mnie dobrych kilkanaście lat. Jak skała. Niezmiennie. Nie wymagają mojego poświęcenia, dzwonią ot tak po prostu spytać, co słychać I słuchają. Spotykamy się. Wspólnie czasami wyjeżdżamy. Bez deklaracji, przymusu. – Jakie cechy powinna mieć przyjaciółka Pani zdaniem? – spytał mój terapeuta. Poczułam gulę w gardle… – Powinna być. Po prostu. A ja powinnam wiedzieć, że ona jest. – Ma Pani takie przyjaciółki? Proszę sobie odpowiedzieć na to pytanie szczerze.
Czy wśród kobiet, które znam są takie, które z całą pewnością odpowiedzą na SMS-a wysłanego przez mnie z prośbą o pomoc? Są, zaledwie dwie. Smutny bilans. A jednocześnie tak bardzo wartościowy. Do nich dziś napiszę: „Dziękuję, że jesteś”.