Jest niedziela, piękne nadmorskie miasto, obiad u mamy. Przyszło parę ciotek. Gdzieś w połowie obiadu uciekam do łazienki. Stamtąd piszę rozpaczliwe SMS-y do koleżanek z pracy. „Chwila i zwariuję. Zabierzcie mnie do mojej codzienności. Ciotka A. mówi, że nie powinniśmy mieć domu, bo kto będzie nam kosił trawnik i to tyleeee roboty, ciotka B., że po co nam pies, ciotka C…. aaaaa. Ratunku, zaraz zabije je wszystkie. Nie wspominam o mamie, która poucza mnie w kuchni: „Bądź miła dla A., zapytaj B. o coś tam”. I nieustanne: „Kochanie, ty tak dużo pracujesz”.
Koleżanki współczują, piszą: „Rozumiemy, też tak mamy”. „Dłuższy pobyt z rodzicami to grozunia, koszmarek, wracaj już”. Albo: „Jak tak źle, siedź sobie w tej toalecie jeszcze z godzinę. Możesz być w końcu chora, prawda?”.
Uff. Na szczęście niedziela się kończy. W drodze do domu, w samochodzie włączam głośno muzę (nikt mi nie mówi, że to wrzaski – chociaż jadę z Synem i Mężem), bałaganię (nikt mnie nie poucza) i w ogóle robię, co chcę. Oddycham z ulgą. A potem zaraz myślę. WTF? Jestem dorosła już od dawna, czemuż to zachowuję się jak nastolatka, która musi przed naukami starszych zamykać się w łazience?
„Z moją mamą to jest jeszcze gorzej”, wyznaje przyjaciółka (36 lat, dwoje dzieci, bardzo zaradna i samodzielna). „Przyjeżdża do mnie i od początku teatralnie wzdycha. „Jesuuuuuu, jaki tu bałagan. Jak ty tak możesz żyć? Nie przeszkadza ci to?”. „Co te dzieci jedzą na śniadanie? Naprawdę TYLKO kanapki im dajesz? Ech…. ci dzisiejsi rodzice…”.
Przysięgam, u przyjaciółki nie ma żadnego bałaganu, przyjaciółka ogarnia dzieci i można powiedzieć o nich sporo, ale na pewno nie to, że chodzą głodne lub jedzą byle co. „No i wiesz, mama potem jest u mnie tydzień, sprząta, gotuje, zadręcza mnie, a ja po prostu nie mam sumienie być dla niej niemiła”.
Inna opowiada, że mama jest najgorszym sędzią jej macierzyństwa: „Dlaczego moja wnuczka jest tak lekko ubrana?” – pytanie zawisa w powietrzu i wisi sobie tak chwilę, bo przecież mama nie oczekuje szczerej odpowiedzi, która brzmiałaby mniej więcej tak: „Bo JA matka uważam, że jest dość ciepło. Poza tym twoja wnuczka umie już mówić. Nie sądzisz, że powiedziałaby, że jest zimno?” Nie, taka odpowiedź nie zadowoliłaby rodzicielki. Bo przecież mama tak naprawdę chce powiedzieć: „Ubierz ją, do cholery! Wiem lepiej od ciebie”. Mama „wie lepiej” różne rzeczy: jakie dziecko powinno mieć włosy, na jakie zajęcia dodatkowe chodzić, o której iść spać. Uff.
I naprawdę wielu z nas nie ma rodziców potworów, nie ma potworów ciotek. Oni to wszystko robią z TROSKI ( brr, przeklęte słowo).
Z TROSKI czepiają się: naszej kobiecości („Kochanie, co to za sukienka?”), związków („Hmm, i naprawdę do ten?”), macierzyństwa (o, gdybym zaczęła o tym pisać, nie skończyłabym do wieczora), pracy (za dużo pracujesz, za mało, za dużo zarabiasz, za mało”), wyborów (domów, mieszkań, podłogi, parapetów, kuchni etc, wakacji etc).
Jedna moja koleżanka, psycholog mawia: „Ale co ty się przejmujesz i na siłę udowadniasz swoją rację? Co to jeden obiad? Kilka dni? Odpuść, uśmiechaj się, przecież wiesz co robić. Rodzice są za starzy, by ich wychowywać”.
Wróćmy do sceny z obiadu.
Ciotka: Nie powinniście mieć domu, to tyle pracy, nie macie czasu… (ocena, jej opinia)
Zainteresowana: Ciociu, to TY uważasz, że nie powinniśmy mieć domu, bo to tyle pracy. JA uważam inaczej.
Niby – według psychologa– odpowiedź dobra, bo wyrażamy własne zdanie. Oddzielamy fakty od opinii ciotki. Z drugiej strony zaraz może pojawić się milion pytań i pretensji ze strony ciotki („Oczywiście, że uważasz inaczej, nigdy nie byłaś odpowiedzialna, ja znam się lepiej, w końcu tyle przeżyłam”), atmosfera się pogorszy i… po co to? Ech, po co?
Czy nie lepiej się uśmiechnąć i to zbagatelizować. Niech sobie ciocia (mama, babcia, tata, każdy) myśli, co chce. Przecież WY wiecie lepiej, co jest dla was dobre. To jest tak oczywiste, że po co w ogóle o tym mówić. A mamy żyć lekko, a nie w napięciu, prawda?
Może gdyby każdy z nas wziął sobie do serca rady mojej koleżanki psychologa, nie byłoby takiego stresu podczas rodzinnych obiadów, kolacji etc… No cóż, rodzice i osoby od nas starsze myślą, że wciąż jesteśmy dziećmi, my wiemy, że tymi dziećmi nie jesteśmy. Jak tu znaleźć stałe porozumienie?
I tak się można mądrzyć, mądrzyć dopóki sami jesteśmy w roli córek i synów.
Dość zaskakujące to uczucie, gdy nagle… (oj długo to wypieramy) widzimy, że sami pouczamy swoje dzieci.Dlaczego ty NIGDY?”, „Czy to takie trudne”, „Jak można mieć w pokoju taki bałagan, czy tobie to nie przeszkadza?”. Auć. :). Jeśli ktoś bez winy, niech pierwszy rzuci kamień.
Ja chyba przeproszę się z mamą i ciotkami, bo wczoraj darłam się na syna: „Czy to takie trudneeeeeeee nauczyć się matematyki”. Dobre, doprawdy. Jakbym sama była matematycznym talentem. To ja chyba następnym razem powiem mamie, że ma rację. Niech będzie jej dobrze i przyjemnie:) Niech czuje się ważna. Może za 30 lat moje dziecko też mi pozwoli tak pomarudzić i wybaczy męczące wtrącanie. Przecież ja to będę robiła z TROSKI. Może nie będę miała za wiele do roboty poza pouczaniem jego, partnerki, dzieci… (o ile będzie je miał. Ale błagam, błagam o jedno. Niech Bóg mnie chroni przed zadaniem pytania: „Ale dlaczego nie masz dzieci, chciałabym już zostać babcią”).
Kochajmy swoich rodziców, wybaczajmy im pouczania. I nie pouczajmy swoich dzieci.
Ot taka myśl na środę.