Gdybym miała określić nasz związek, powiedziałabym, że żyjemy w trójkącie. I nie stanęła między nami kobieta, a przynajmniej nie bezpośrednio. W naszym małżeństwie jest nas troje: ja, mój mąż i jego DDA, o którym właściwie wiedziałam od zawsze. Ale nie sądziłam wtedy, że będzie mi tak ciężko, że przyjdą momenty, w których zacznę zastanawiać się nad odejściem. Dziś, pierwszy raz, odkąd jesteśmy razem nie jestem już pewna, czy uda nam się przetrwać.
Pobraliśmy się dwa lata temu, znamy się od pięciu lat. Krótko po tym, jak zaczęliśmy się spotykać, mąż powiedział mi, że jest DDA – dorosłym dzieckiem alkoholika. Piła jego matka, a ojciec zajmował się ukrywaniem tego faktu przed resztą rodziny. W ich domu doszło do kilku dramatycznych scen, których świadkami były dzieci – mój mąż i jego młodsza siostra. Moja teściowa piła, odkąd jej córka skończyła trzy lata – najpierw „elegancko”, wieczorami, do poduszki, kieliszek wina. Najpierw jeden, potem coraz więcej. W uzależnienie przeszła gładko, w mocniejszy alkohol jeszcze szybciej. Umarła kilka lat temu, zapijając się na śmierć.
Z dzieciństwa mąż pamięta właściwie tylko strach o nią – o to, że gdzieś wyszła, że jej nie zastanie, kiedy on po szkole wróci do domu (rzuciła pracę, gdy urodziła drugie dziecko) i czasem wstyd, gdy spotykał ją zataczającą się na ulicy. Ale najbardziej niepewność w jakim stanie ją znajdzie. No i oczywiście te jej „fazy” – okresy pozornej trzeźwości i rzucania nałogu, nerwowego oczekiwania na to, kiedy znowu „się zacznie”.
Zapamiętał także dobrze, że alkoholizm jego matki należało za wszelką cenę ukrywać. Sam niejednokrotnie sprzątał butelki, zmywał kieliszki, a przez telefon kłamał babci, że mama jest „zmęczona”.
Kiedy się poznaliśmy, zobaczyłam w nim bardzo wrażliwego, ale przede wszystkim opiekuńczego, czułego mężczyznę. Od zawsze dbał o to, żeby mi niczego nie brakowało, żebym czuła się przy nim dobrze, żebym się dobrze czuła. Był wymarzonym partnerem, kiedy chorowałam. Opiekował się mną z uczuciem i delikatnością. I choć już wtedy dość często zamykał się w sobie – przyjęłam to jako jedno z jego nieszkodliwych dziwactw – był dla mnie wymarzonym facetem.
Po dwóch latach spotykania się postanowiliśmy ze sobą zamieszkać, po trzech wzięliśmy ślub. Wtedy (nie uważam, by było to związane z podjęciem decyzji o zawarciu małżeństwa) zaczął prowokować kłótnie, świadomie. Za każdym razem mam wrażenie, że ich potrzebuje, by się z czegoś oczyścić. Dziś, bardziej świadoma tego, co się dzieje w jego głowie widzę, jak podczas każdej kłótni czeka na moją reakcję, jak potrzebuje tej samej, mocnej dawki stresu, którą przeżywał w dzieciństwie.
Co takiego jeszcze dzieje się w naszym związku? Jest tu cały kalejdoskop emocji -intensywnych, wyniszczających, męczących. Emocji do granic wytrzymałości.
Poza awanturami „o byle co” zaczęły się też okresy jego milczenia, odsuwania się ode mnie, by „pobyć samemu”. Początkowo podchodziłam do tego ze spokojem, teraz coraz bardziej widzę, jak nas to od siebie oddala.
Jest też ciągła niepewność – jego w stosunku do mnie i do moich uczuć. Wiem, że czegokolwiek nie zrobię, on nigdy nie zaufa mi tak do końca, na 100 procent. Zawsze będzie podejrzliwy, zwłaszcza o to, czy go nie zdradzam, czy nie odejdę z kimś innym. Nauczył się przecież już w dzieciństwie, że miłość jest tą ciągłą niepewnością. Dla niego zrezygnowałam z kilku znajomości z mężczyznami, żeby był spokojny. To jednak tylko pozorny spokój.
Są w końcu wybuchy jego gniewu – gwałtowne, niekontrolowane, takie, których zaczynam się bać. On chyba też, bo coraz częściej wybiega z domu. Znika na godzinę, półtorej. Ja wtedy oddycham.
Ale mimo tego, że między nami nie jest dobrze, widzę, jak on stara się ten fakt ukrywać przed wszystkimi. Nigdy nie zapomnę awantury jaką mi zrobił, kiedy dowiedział się, że z naszych kłopotów zwierzyłam się przyjaciółce. Krzyczał, że to tylko nasza sprawa, że o takich rzeczach się nie rozmawia, że jestem nielojalna. Nie rozumiałam tego. Czasem czuję się tak, jakbym była z kimś o dwóch osobowościach. Kimś kto potrafi być ciepły, wspaniały, kochany, a jednocześnie przerażająco zimny i obcy.
Jest mi coraz ciężej. Przeczytałam kilkanaście książek, żeby lepiej go rozumieć, żeby mu pomóc, żeby wiedzieć jak z nim rozmawiać o tym, co dla niego ważne, bolesne.
Terapia? Była taka próba. Chodził trzy miesiące i nawet zaczął się trochę „otwierać”. Przychodził i mówił: „Wiesz, nie wiedziałem, że to ma na nas aż taki ogromny wpływ. Przepraszam cię, że nie zdecydowałem się wcześniej.” Ale po tych kilku tygodniach zwątpił, odpuścił i nie wrócił tam więcej.
Często rezygnuje – zaczyna coś i nie kończy. Dopiero trzeci kierunek studiów ukończył, dopiero za czwartym razem skończył kurs na prawo jazdy na motor. Miał wiele pasji, ale każdą po jakimś czasie porzucał. I choć przez chwilę zastanawiałam się, czy tak samo nie będzie też ze mną, był taki od zawsze, nie przeszkadzało mi to.
Ale ja tak funkcjonować nie umiem. Jego DDA wpływa na absolutnie każdy aspekt naszego związku.