Przyszła do mnie i powiedziała, że to absolutny koniec, że to ostatni raz dała się tak podejść, oszukać, omamić. Że ostatni raz była cholerną, ślepą idiotką, naiwnie wierzącą w jego czułe słówka i zapewnienia niewinności. Spakowała mu walizki i kurczę blade niech je sobie odbiera od sąsiadki, tej zresztą, do której się zawsze tak nieprzytomnie uśmiecha. Ile można dawać drugą, trzecią i czwartą szansę facetowi, który absolutnie nie potrafi wyciągać wniosków ze swoich błędów? Facetowi, którzy wyrzucony z domu wraca namolnie z bukietem smętnie dyndających kwiatów i uśmiechając się rozbrajająco mówi to, co zwykle, bo nic innego wymyślić nie potrafi? Żeby jeszcze za tymi słowami stały jakieś działania. Gdyby on coś w sobie chciał i umiał zmienić. Ale gdzie tam. To podręcznikowy „typ beznadziejny”.
Szlochając i wycierając czerwony, zapuchnięty nos w moją nową bluzkę w białe kwiatki moja przyjaciółka wymamrotała w końcu to, co zawsze. „Ale ja go tak kocham” – padło, jak przewidziałam. Nalałam jej wino i powiedziałam, że wszystko się ułoży, choć wcale w to nie wierzę. Od czego są przyjaciółki? Od tego właśnie. Żeby umieć wyczuć odpowiedni moment. Pewnych rzeczy nie mówi się od razu wprost, na niektóre trzeba pozwolić. Na przykład trzeba pozwolić się wypłakać i uspokoić. Na brutalną prawdę o tym, że ten skurczybyk, cham i prostak w jednym nie zasługuje na ani jedną więcej łzę, przyjdzie czas później. Teraz jest moment na emocje. Na logikę i planowanie zemsty lub „odpuść sobie jesteś dla niego zbyt mądra, zbyt piękna, zasługujesz na o wiele więcej” nadejdzie odpowiednia chwila.
Dobrze to wiem, znam moją przyjaciółkę od piętnastu lat. Już w podstawówce wystarczyło mi na nią spojrzeć, żeby wiedzieć, że znów się nieprzytomnie zakochała. Albo że aktualnie cierpi z powodu niespełnionej miłości. Ona z kolei, zawsze wiedziała, kiedy u mnie w domu było „słabo”, kiedy tata wpadał w ciągi alkoholowe, a mama wpadała w depresję. Kiedy trzeba było po prostu potrzymać mnie za rękę i powiedzieć „jestem obok, a ty nie zapominaj o swoich marzeniach, jesteś silna, dasz radę”. Nie potrzebowałam nic więcej. Miałam poczucie bezpieczeństwa, świadomość, że bliska mi osoba akceptuje moje emocje i szczerze przejmuje się moją sytuacją. Nie byłam sama, nie cierpiałam nie odczułam tak bardzo tej rodzinnej traumy.
Nie zastanawiałam się nigdy wcześniej nad tym fenomenem. Nad tą przedziwną intuicją przyjaciółek, która sprawia, że wiedzą, kiedy do ciebie zadzwonić, nawet jeśli jest czwarta nad ranem, a ty wracasz właśnie do hotelu, w zupełnie innym mieście, w zupełnie innym kraju. Kto jej powiedział, że tak bardzo potrzebujesz teraz tej rozmowy, bo właśnie zdałaś sobie sprawę, że twoje życie jest w rozsypce i powinnaś natychmiast coś w nim zmienić, tylko nie wiesz co? Ona już to wie, na szczęście. Pokiwa głową, wysłucha cię, doprowadzi do pionu i znów poczujesz się silna.
Albo te dziwne zbiegi okoliczności, kiedy ona wręcza ci bilety na film, który tak bardzo chcesz zobaczyć, a na urodziny dostajesz album ze zdjęciami, z których każde jedno reprezentuje jakiś szczególny dla ciebie moment.
Nie mówię już o sprawach tak prozaicznych jak synchronizowane miesiączki, czy kupiony na wyprzedaży, ten sam model sukienki (w której, szczerze mówiąc, obie wyglądacie beznadziejnie). Zdarzył mi się chyba każdy z tych przypadków, więc wiem o czym mówię.
Nagroda Nobla dla tego, kto wymyślił przyjaciółki! I wiem, że istnieją tacy, którzy nie potrzebują ciepła i wsparcia życzliwej osoby, którzy kochają po swojemu ogarniać swoje życie nie zwierzając się z tego nikomu. Są tacy, którzy nie potrzebują się po prostu wygadać, ani popłakać sobie przy lampce wina lub tabliczce czekolady rozmiaru XXL. I ja za nich dzisiaj, razem z moimi przyjaciółkami, tą lampką wina i tym o wiele za dużym kawałkiem czekolady wznoszę toast. Bo mi ich bardzo szkoda.