Mam znajomego. Cudowny, bystry, nieziemsko przystojny, wysportowany, ze zniewalającym głosem i poczuciem humoru. Znamy się, bo mój syn chodzi do niego na zajęcia sportowe. Właściwie do jego syna, lat 21, ewidentny potencjał na nieziemską przystojność po ojcu. Młody trener pnie się po szczeblach kariery sportowej. Fantastycznie przygotowany, sprzyjające warunki fizyczne, wsparcie ojca, który tę ścieżkę sam kiedyś przechodził. Bezkonkurencyjny. Mój syn go uwielbia. Mentor, bez dwóch zdań. Chodzi na treningi z jego młodszym bratem. Lubią się. Z moim znajomym komentujemy postępy naszych latorośli, tamten na najwyższych podiach światowych, ja na poziomie sprawnych fikołków na materacu, no cóż, każdy ma swoje sukcesiki. W klubie jest zawsze rodzinna atmosfera, to urzekające. Można przyjść z kanapkami albo psem, mogę karmić młodsze dziecko i nikt się tym niezdrowo nie interesuje. Znajomi z siłowni są jak starzy kumple. Znajomy, łysy odkąd go pamiętam, sadza mojego niespełna rocznego, równie łysego szkraba na kolanach. Każdy, kto wchodzi, śmieje się w głos, nie wyparłby się potomka! Sam nie oponuje, robią sobie wspólne zdjęcia. „No mój, jak nie mój, wykapany”, „Chłopaki, macie nowego braciszka”. Uwielbiam go.
Są wakacje. Minął obóz, minął wspólny wyjazd, wracamy do domu. Zerkam w gazetę, aktualności. O, klub sportowy, nie nasz, ale znamy się. Kondolencje… Pogrzeb odbył się… Nieszczęśliwy wypadek… 21 lat… Nie wierzę. Jadę. Znajomego nie ma. Żony też. Kumpel na recepcji płacze, kiedy wchodzę. Nie żyje. Nasz młody trener, jego ukochany syn – nie żyje. To prawda, był pogrzeb. Nieszczęśliwy wypadek, tak, na motorze, ale nie prędkość, nic z tych rzeczy – jechał przez osiedle, powoli, trwały roboty drogowe, kanalizacja chyba, tuż pod domem nagle cofnęła koparka, prosto pod motor. Przewrócił się, obróciło go i uderzył głową w koło. Nieprzytomny, pogotowie zabrało go do jednego szpitala, po czterech godzinach krwiak rozlał się do rozmiarów dyni, drugi szpital, śpiączka… Walczył dwa tygodnie. Zmarł. Co z nimi, matka, ojciec…? Nie funkcjonują bez leków. Podobno byli na obiedzie rodzinnym u babci, pokłócili się, poszło o wizję przyszłości, on planował ślub, oni raczej jakiś staż za granicą… To kawałeczek, pięć kilometrów, oni wrócili samochodem, on wściekły pojechał inną drogą, żeby ich nie widzieć. Za miesiąc jego urodziny… 22… Gdyby się nie pokłócili, gdyby pojechali razem, gdyby od razu wzięli go do innego szpitala… Tyle gdyby… Tyle zdążył mój znajomy opowiedzieć kumplowi. Są przyjaciółmi, tylko jemu trochę ulał ze swojej rozpaczy. Wychodzę. Jestem w szoku, zbyt dużym, żeby reagować. To niemożliwe, nie wierzę.
Mamy koniec września. W klubie na razie nie ma zajęć. Jadę tam. Znajomy kręci się po podwórku. Podchodzę, jest odwrócony tyłem. „Nie wiedziałam, tak strasznie mi przykro”. Odwraca się i przytula mnie, góruje nade mną, o głowę wyższy, on nigdy nikogo nie odtrącił, mnie też teraz tuli, trochę na siłę… „Mnie też jest przykro”. W jego oczach są leki. Nic więcej. Martwa pustka. Puszcza mnie i zajmuje się dalej tym, co robił, przykręca coś. Dotykam jeszcze jego ramienia i wchodzę na recepcję. Tak, bierze psychotropy. Silne. Tak, funkcjonuje na co dzień, klub działa, siłownia też, zajęć dla dzieci tylko jeszcze nie ma. Musi funkcjonować. Przecież ma jeszcze młodszego syna, który stracił jedynego brata. Ukochanego jak drugi ojciec. Dlaczego…? Dlaczego?! Nieprzytomna wsiadam do samochodu. Co się ze mną dzieje…? Przecież nie płaczę na pogrzebach. Akceptuję kolej rzeczy i zrządzenia losu. Babcie umierają, po ludziach chodzą wypadki. Nie odczuwam poruszenia w trakcie ceremonii, jak dotąd jedyna śmierć, którą przepłakałam, to mojej ukochanej suni… Jego wzroku, tej pustki nie zapomnę do końca życia. Umarł razem ze swoim synem. Wracam do domu, do swoich żyjących dzieci i płaczę z bezsilnego bólu. Tak strasznie jemu, im współczuję, tak bardzo chciałabym móc coś zrobić…
Klub w końcu rusza. Przychodzi SMS. Zapraszamy na zajęcia z samoobrony. Mój łysy berbeć już ma dwa lata. I już nie jest taki łysy, loczki zasłaniają kark. Biega po materacach, czekamy na trening. Wchodzi trener, zwalisty ekskomandos, lubię go. Szczery do bólu, żyje trochę w swoim świecie, jakby ominęły go lata postępu technologicznego, za to potrafi przeżyć zostawiony w slipach w środku puszczy. Rozniecić ogień z hubki, jeść żaby i okryć się gałęziami. Zostawiam syna i wychodzę. Na recepcji dzisiaj mój znajomy. Nieziemsko przystojny. Uśmiechnięty, jakżeby inaczej. Opowiada coś jednej z mam, tłumaczy, że wiele by oddał za to, żeby jego syn miał bałagan w pokoju. Odwraca się do nas, zagaduje młodego, sadza na kolanach, pokazuje mu nowe wejściówki. Urzekającym głosem mruczy mu coś do ucha. Oczy ma tylko rozbiegane, nie śmieją się. Wieczorem zaglądam na jego profil na facebooku. „Tęsknię, Synku. Kocham Cię.”. Łzy lecą same.
To już prawie pięć lat. Wyprowadziliśmy się, nie spotykam się z nim. Przypadkiem wpadamy na siebie na gali sportowej. Poruszony, zawodnik z jego klubu walczy. Emocje, radość. I dwadzieścia lat więcej. Nadal jest nieziemsko przystojny, barczysty, zadbany, pachnący i uśmiechnięty. Bruzdy na jego twarzy dodawałyby mu tylko uroku, gdyby nie to, że to nie są zmarszczki wynikające z naturalnego upływu czasu. To są głębokie, wyryte trwale bruzdy śmierci. Smutek odciśnięty na twarzy. Oczy są martwe. Nie ma w nich już nawet leków, za dużo czasu minęło. Na profilu regularnie pojawiają się listy do syna. Zdjęcia z wakacji, z klubu, z zawodów. Ciepłe, radosne listy. „Synku, podobałoby Ci się. Ty to wszystko widzisz, ja wiem, zobacz, Twój brat wypadł z kajaka, potem zimno mu było do wieczora. Kocham Cię. Dbaj o siebie.”. Tak sobie radzi z własnym bólem. Nikt nie ma prawa tego oceniać. Taki to mój znajomy. Cudowny, bystry, nieziemsko przystojny, wysportowany, ze zniewalającym głosem i poczuciem humoru. Pełen pokory. Najsilniejszy człowiek, jakiego znam.