Boję się. Boję się, bo agresja, przemoc i terroryzm mają twarz człowieka. Twarz kogoś, kogo możemy codziennie mijać na ulicy, kto stoi za mną w kolejce po chleb, może ma dzieci w tej samej szkole co moje.
Mój syn oglądając wczoraj wieczorem wiadomości mówił: „Mamo, ja tam w piątek byłem, stałem w tym właśnie miejscu”. A ja czułam, jak żołądek wywraca mi się na drugą stronę, bo wczoraj – gdyby wycieczka szkolna była w poniedziałek – stałby na berlińskim świątecznym jarmarku.
Przyjaciółka mówi: „Berlin to już blisko nas”. Ilu z nas ma w stolicy Niemiec znajomych, przyjaciół, rodziny? Daleko mi było do strachu, bo terroryzm strachem się karmi. Karmi się nim każda forma przemocy, dzięki temu, że się boimy zyskuje na sile. A ja teraz się boję. Nie, nie o siebie, ale o moje dzieci, zastanawiam się w jakim świecie przyjdzie im żyć. Jak daleko jesteśmy od tego choćby względnego spokoju sprzed 20 lat, od tych wiadomości, które dzisiaj zewsząd nas atakują.
Boję się fanatyzmu. Boję się ludzi, którzy wyznają jedyną słuszną zasadę i nie zawahają się jej użyć. Znowu od kilku dni przyglądam się temu, co w Polsce. Nie chcę wpadać w panikę, nakręcać się atmosferą i dawać ponieść się emocjom. Tyle tylko, że uczuciem dominującym jest niepokój.
Bo czy demokracja polega na stawianiu barierek wokół sejmu, na nocnym podpisywaniu ustaw przez prezydenta, który nie zabiera głosu, który nie staje po stronie społeczeństwa, który nie zajmuje neutralnego stanowiska nawołując do dialogu?
Czy demokracja boi się wolnych mediów, które – wiadomo, że każde na swój sposób relacjonują, co się dzieje i patrzą na ręce rządzącym?
Czy w końcu demokracja polega na zamykaniu ust społeczeństwu, które ma prawo mówić, co myśli, co czuje – bez względu na to, po której stronie stoi?
Czy demokracja daje prawo do rządzenia w sposób niepodzielny bez potrzeby prowadzenia dialogu. Polega na wykorzystaniu zmęczenia społeczeństwa politycznymi przepychankami i dojścia do władzy, gdzie tylko władza się liczy. Gdzie władza odbiera zdolność poszanowania drugiego człowieka?
Krzyczymy, że islamiści, że uchodźcy, że zagrożenia trzeba odsuwać jak najdalej od naszego kraju, żeby nasze dzieci mogły bezpiecznie dorastać. A tymczasem sami dla siebie stajemy się zagrożeniem kłócąc się przy kuchennym stole, dyskutując z panem w sklepie, czy pod kościołem, gdzie obelga goni oblegę, gdzie każdy próbuje udowodnić, czyja racja jest najważniejsza i najlepsza.
Mam wrażenie, że tracimy zdolność realnej oceny sytuacji. Złość i nienawiść odbierają nam zdolność racjonalnego myślenia. Gonimy za sensacją, albo odcinamy się od tego, na co wpływu nie mamy, bo to miejsce, ten kraj, rządzący już dawno odebrali nam wiarę w to, że coś dla nich znaczymy, że nasz głos, nasz protest jest widoczny.
Dzisiaj pokazują nam środkowy palec dając do zrozumienia: z nikim rozmawiać nie będziemy, mamy swój pomysł, swój plan na nasze życie, na życie tego kraju i wam nic do tego. Wysłuchamy jedynie tych, którzy nas popierają, damy tyle, ile trzeba będzie by przekupić społeczeństwo, by jedna osoba po drugiej zobaczyła „dobrą zmianę”, a po nas już tylko pożoga. Ale liczy się teraz czas chwały i władzy.
Czym różnimy się od fanatyków, czym różnimy się od tego, który wczoraj wjechał w tłum nieświadomy zagrożenia, gdzie ludzie spotkali się, by poczuć świąteczną atmosferę? Jesteśmy gotowi posunąć się do tego samego, jeśli nie my, to być może ktoś kogo znamy, kto mieszka gdzieś blisko, kogoś, kto nie zawaha się użyć siły chcąc udowodnić innym swoje racje.
Czym dzisiaj dla nas jest demokracja? Dla pokolenia tych, którzy stan wojenny pamiętają trochę już jak przez mgłę, bo jeszcze mali byliśmy i to, co się działo miesza się z tym, co opowiedziane, a poza tym tak bardzo odległe. „To nie wróci” gdzieś z tyłu głowy mamy pewność, że to, co nam dane, dane jest na zawsze. Tego, co wywalczone przecież nie można już teraz w XXI wieku odebrać, bo demokracja, to ustrój, który daje każdemu z nas prawo głosu, prawo wyboru tego, kto i w jaki sposób będzie rządził, dbało nas i o nasz kraj.
Dzisiaj demokracja przybrała kształt ulicznych protestów, wykrzykiwanych w tłum haseł i śmiejącego się w limuzynie posła. My swoje, oni swoje. Nikt z nikim nie rozmawia, brak dialogu, brak wypracowania porozumienia, brak chęci wysłuchania.
Wszyscy jesteśmy winni, bo przestaliśmy dbać o siebie nawzajem, dbać o nasz kraj, bo jedyne co nas interesuje to czubek własnego nosa, by był bezpieczny. I nadal bardziej rusza nas to, co chociażby w Berlinie – bo jednak trochę dalej od nas, niż to, co u nas, na własnym podwórku, gdzie nie wiadomo, co zastaniemy budząc się rano, jakie ustawy zostaną podpisane, jakie prawa podpisane.
Tak, dzisiaj boję się fanatyzmu – każdego, zwłaszcza tego, który najbliżej mnie i mojej rodziny.