– Ty to masz starą duszę – powiedziała M., przerywając mi jakiś niezbyt ważny wątek w połowie filiżanki herbaty. Choć nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiałam, poczułam, że trafiła w sedno. I nie chodzi tu tylko o tę moją bransoletkę z drobnych, sztucznych perełek, która nic a nic już tu nie pasuje, do tego prędkiego życia, do szybkiej kawy w tekturowym kubku i przekleństwa, kiedy ktoś zajedzie ci drogę. Ci, co mają stare dusze są inni „tam, w środku” i czasem bywa im z tym ciężko, a czasem wyjątkowo dobrze. Kto by to zrozumiał?
Weźmy na przykład taki pośpiech: codzienny, zwyczajny. Nie kocham pośpiechu. Pośpiech mnie męczy, zabiera mi oddech i radość ze spotkania na które biegnę, gubiąc po drodze wszystkie ważne słowa, starannie ułożone nieco wcześniej. Tak, rzadko kiedy wybieram niefrasobliwą improwizację, lubię być przygotowana kiedy zaraz spotkam KOGOŚ WAŻNEGO (dla mnie). Nie zawsze potrafię odrzucić, oddzielić, wyrzucić z siebie to dziwne, nieprzyjemne uczucie w żołądku, niepokój w głowie: nerwy. Dlatego moja niespieszność mnie ubezpiecza. Lubię mieć poczucie, że panuję nad czasem, że zdążę, że definiuje mnie moja słowność. Zawstydza mnie spóźnianie się i szukanie dla siebie usprawiedliwień dalekich od rzeczywistości.
A co do słów w ogóle, to nie umiem naturalnie i z wdziękiem zakląć. Nie umiem, po prostu. Choćby nawet pierwsza połowa wyrazu wyszła mi całkiem przekonująco, to ta druga niknie gdzieś w przestrzeni psując efekt. Nie czuję tego, przyznaję. I drażnią mnie przekleństwa w filmach, wprawiają w takie dziwne zakłopotanie. To już zbyt bardzo „old-fashion”, prawda?
Bywam więźniem swoich emocji, bo tłumię to, co powinno zostać wykrzyczane. Delikatność i wycofanie nie często idą w parze z życiowymi sukcesami, nie poprawiają na plus związkowych statystyk. Stare dusze nie mają lekko tam, gdzie o swoje trzeba bić się rozpychając łokciami. A w miłości czasem tak właśnie trzeba, więc tam zdarza nam się przegrywać.
Zachwycam się klasyczną urodą Audrey Hepburn i drażni mnie podziw dla aktorek, których wygląd moja babcia nazwałaby „pospolitym”.
Przyznaję, nie znam się na modzie. Nie eksperymentuję z kolorami, nie rozróżniam stylizacji od projektantów, ani znanych marek. Lubię swoją szafę i nie miewam dylematów: „co by tu zmienić?”. Te moje przewidywalne koszulki z wstawkami z koronki i jeden krój spodni, te dwie „małe czarne” wprawiają moją przyjaciółkę w melancholię. – Może pójdziemy razem na zakupy? – zaproponowała kiedyś z nadzieją. Poszłyśmy. Wróciłam do domu z jeszcze jedną parą prostych, klasycznych dżinsów. Dobrze mi z tym było, swobodnie. A może po prostu brak mi odwagi, a zasłaniam się jakąś wymyśloną życiową filozofią? W obu przypadkach zupełnie mi to nie przeszkadza.
Lubię i cenię rozmowy ze starszymi ludzi, kocham staranność z jaką dobierają słowa mówiąc o swojej młodości. Wyrażają się o niej tak, jakby przewracali kartki jakiejś bardzo ważnej, ukochanej powieści. Dotyka mnie i mocno przenika ta ich wrażliwość i szacunek dla przeżytego już życia, dla doświadczeń przeszłości, niezależnie od tego, czy były dobre, czy trudne i smutne. Nie umiem kończyć tych rozmów, bo czuję podskórnie, że dla nich są jeszcze ważniejsze niż dla mnie. Tak trudno wyjść taktownie z tej ich intymności i wspomnień.
Oglądam stare teatry telewizji i amerykańskie musicale, te w których tańczą Gene Kelly i Fred Aster. Wzruszają mnie niedopowiedzenia i delikatność z jaką pokazywane są tam rodzące się między głównymi bohaterami uczucia. Nie mam pewności, czy jeszcze kogoś to stare kino i ten klasyczny teatr ciągle zachwyca, ale wcale mi nie przeszkadza ten rodzaj samotności.
Moja dusza urodziła się pewnie ze 100 lat temu i trudno jej się czasem odnaleźć. Moja dusza lubi domowy, dwudaniowy obiad o stałej porze i przewidywalność zdarzeń. Mojej duszy trudno znaleźć drugą podobną duszę, której także wszystkie te rzeczy dają poczucie bezpieczeństwa. Kto czuje tak, jak ja?