Jestem matką dorosłego syna. Kocham go, jak każdy rodzic kocha swoje dziecko. Nie jestem nadopiekuńcza, nie wtrącam się w jego życie, choć czasem cierpię widząc, jak je sam sobie plącze, jak się potyka. Rozumiem jednak, że to jego zadanie – uczyć się na swoich błędach. I wiem, że jest dorosłym facetem. Z jednym tylko pogodzić się nie mogę. Z tym, że nie ma szczęścia w miłości. Że nie umie wybrać. Że jego związki rozpadają się jeden po drugim, nie z jego winy. I chcę wam powiedzieć, drogie panie, że młodzi mężczyźni nie mają z wami lekko.
Wiem, że za niepowodzenie związku obwiniacie zazwyczaj facetów albo raczej – ich matki. Ile razy słyszałam, nawet od moich młodszych koleżanek w pracy – mężczyźni są beznadziejni, bo od dziecka traktowano ich inaczej, priorytetowo, lepiej niż ich siostry, niż dziewczynki z ich otoczenia.
Mówicie, że wam nie wychodzą związki z mężczyznami, bo od nikt nigdy nic nie wymagał i kiedy zderzają się z codziennym życiem i oczekiwaniami swoich partnerem, okazuje się, że nie są na te oczekiwania gotowi, że nic nie potrafią, że to maminsynki uczepione spódnicy matki. Że najgorszy możliwy typ, na którego można trafić to jedynak.
Mój syn ma 34 lata. Wychowałam go wspólnie z mężem. Staraliśmy się jeszcze o drugie dziecko, ale los zdecydował, że nie było nam dane jeszcze powiększyć rodziny – nie mogłam już zajść w ciążę, nawet z medycznym, dostępnym wówczas „wspomaganiem”. Skupiliśmy się więc na naszym pierworodnym.
Od małego uczyliśmy go odpowiedzialności za samego siebie, empatii i troski o innych. Myślę, że zaszczepiliśmy w nim szacunek do kobiet, po moim mężu zdecydowanie odziedziczył „opiekuńczy” gen. Prał, sprzątał, gotował – tak jak mój mąż. Był otwartym, ciepłym, zdecydowanym i silnym chłopcem i wyrósł na takiego właśnie mężczyznę.
Zawsze mieliśmy z nim dobre relacje, kiedy dorastał przedstawiał nam swoje dziewczyny, rozmawiał z nami o swoich związkach, o wątpliwościach, o uczuciach w ogóle. Wiedzieliśmy, kiedy się zakochiwał, kiedy się z kimś rozstawał. Było tych razy kilka. Ostatni, całkiem niedawno.
Tydzień temu mojego syna zostawiła narzeczona. Kobieta, której wszyscy ufaliśmy i którą kochaliśmy jak córkę. Ktoś, kto miał zostać już oficjalnie członkiem naszej rodziny. Odeszła, wysyłając SMS-y. W kilkunastu wiadomościach wylała na niego cały żal i złość, problemy, o których nie mówiła przez 3 lata związku.
Ponieważ to kolejny raz, kiedy jakaś kobieta zostawia mojego syna, zrobiłam pewne podsumowanie, bo zauważyłam między każdą z tych pań podobieństwa, jeśli chodzi o ich podejście do mężczyzn w ogóle.
Po pierwsze drogie panie, same nie wiecie czego chcecie. Jeśli spotykacie na waszej drodze wartościowego człowieka, zwodzicie go obietnicą wspólnego życia przez długi czas, by w końcu stwierdzić, że on jest „zbyt dobry”, że właściwie to wieje nudą, kiedy tak wszystko dobrze się układa.
Kiedy mężczyzna wykonuje wszystkie prace domowe, buduje ten dom razem z wami, jest prawdziwym partnerem, to nagle okazuje się, że jest „pantoflem”, a wy wolałybyście, żeby był bardziej „męski”. To znaczy jaki? Ma leżeć na kanapie z piwem w ręku i patrzeć, jak tańczycie wokół niego z odkurzaczem? Na koniec wplątujecie się w związek z kimś, z kim jesteście naprawdę nieszczęśliwe i wydzwaniacie do waszych byłych, błagając, by pozwolili wam do siebie wrócić.
Po drugie, rodziny partnera się nie wybiera. Zamiast cieszyć się, że wasz mężczyzna ma świetne relacje z matką, wy postanawiacie, że te relacje są zbyt bliskie, zbyt czułe, zbyt „dobre”. Klasyfikujecie natychmiast tę więź „matka-syn” jako chorą i patologiczną i stawiacie waszego faceta przed wyborem „ja albo twoja matka”. Zapominacie, że to jak partner traktuje swoją matką dużo mówi o tym, jak będzie w związku traktował was i jaki da przykład waszym synom… Odcinanicie waszych mężczyzn od bliskich im osób, które są dla nich ważne, dzięki którym RÓWNIEŻ są szczęśliwi. Zapominacie, że do tego związku oboje wchodzicie z jakimś bagażem doświadczeń i z jakimiś emocjonalnymi relacjami z innymi ludzmi.
Po trzecie, mężczyzna jest w waszym związku na takiej samej pozycji jak i wy. Drogie, młodsze koleżanki. Miejcie w sobie odrobinę godności. Mężczyzna to nie maszynka do zarabiania pieniędzy na wasze przyjemności. Jest XXI wiek, nie zależymy już od naszych mężów, ojców, jesteśmy wolne. Chodzimy do pracy, decydujemy o tym z kim mamy być, kim chcemy być, ile chcemy zarabiać i na co wydamy naszą pensję. Kiedy kogoś kochasz, myślisz już nie tylko o sobie, ale również o tym, jak uszczęśliwić partnera. Jeśli oczekujecie drobnych niespodzianek, prezentów – dajcie też coś od siebie. Nie doprowadzajcie do sytuacji, w której on – żeby was nie zawieść – zaczyna brać kredyty na wymarzoną podróż, zapożyczać się na urodzinowy pierścionek z brylantem, bo inaczej usłyszy, że nie potrafi o was zadbać.
Przeżyłam z moim mężem 40 lat. Kłóciliśmy się jak każda para o drobnostki, mieliśmy swoje kryzysy, ale nigdy nie pomyślałam, że mogłabym od niego odejść. Bo potrafię docenić wszytskie jego dobre cechy i to, że wciąż wstaje pierwszy, by podać mi kawę do łóżka. Ja za to kładę się ostatnia i przynoszę mu szklankę wody, którą stawia na nocnym stoliku. Po 40 latach miłość to nie tylko fascynacja, ale również akceptacja, zrozumienie i wdzięczność za to, że razem udało nam się zbudować dobry, spokojny dom. Życzę wam, by i wam się to w końcu udało.