Wiesz mamo…
czasem miałam wrażenie, że tylko tobie było ciężko, gdy on umarł. Mój mąż a twój syn, a przecież obie kochałyśmy go tak samo mocno, choć skrajnie inaczej. Pamiętasz, że kiedyś denerwowałam się, jak powtarzał, żebym ułożyła sobie życie, gdy odejdzie? Mówiłaś, żebym się mu nie dziwiła, że się o mnie martwi, że chce dla mnie jak najlepiej. Bo przecież jeszcze jestem młoda, jeszcze wszystko będzie można zbudować na nowo i z kim innym, gdy ból już pozwoli oddychać i stawiać kolejne kroki.
A potem przez blisko 5 lat pilnowałaś, żeby się nikt do mnie nie zbliżył i powtarzałaś, że nie wolno mi zapomnieć. A to przecież i tak niemożliwe, bo gdy kochasz ponad wszystko, to też ponad śmierć i na zawsze. Tylko już inaczej, bo na dnie serca chowasz najpiękniejsze wspomnienia, żeby dawały ci siłę, gdy tęsknota zabiera sen. A ja i tak nie szukałam i nie chciałam nikogo innego, bo rany po tamtej nocy, gdy kazali nam się z nim pożegnać, cały czas tętniły i nie chciały się zagoić. Kazałaś mi chodzić na cmentarz, najlepiej codziennie, choć widziałaś, jak wiele mnie to kosztuje, jak bardzo łamie w pół i nie pozwala się podnieść. Tak jakby miarą żałoby i niewyobrażalnego żalu, była ilość wylanych łez, czarnych ubrań i klęczenia przy płycie pomnika. Dlaczego mi nie pozwoliłaś, cierpieć w sobie, myślałaś, że moja miłość, prysła wraz z ostatnim uderzeniem jego serca?
Podziwiałam cię przez tyle lat, bo byłaś taka silna i dzielna. I nigdy się nie poddawałaś, nie upadałaś, nie wątpiłaś. A widziałam wszystko, choć skrywałaś prawdę, ukrytą w twoich zatroskanych oczach. Bo co czuje matka, której dziecko umiera przez tyle lat? Codziennie od świtu do nocy karmione garściami tabletek, z popękanymi od kroplówek żyłami, z wychudzonym ciałem, Gdy patrzy, jak męczy się targane chorobą i boi. Ciągle się boi, bo zdaje sobie sprawę, że jutro może dla niego nie nadejść. Jak ma go pocieszyć i nie okłamać? Jak ukryć, że dławi ją strach, że nocą nasłuchuje czy jeszcze oddycha, że chowa wzrok, gdy syn kolejny raz pyta ją, czy musi odejść. I zastanawia z głośną pretensją, co złego zrobił i za czyje grzechy pokutuje. Patrzyłam, jak się dwoisz i troisz, jak usiłujesz ochronić go przed nieuniknionym, jak wierzysz na przekór wszystkiemu. Bo nawet wtedy, gdy już oddychał za niego respirator, gdy lekarze tylko z rezygnacją kręcili głowami, głaskałaś go po głowie i mówiłaś, żeby ich nie słuchał, że jeszcze wrócicie razem do domu. A potem siedziałaś skulona przy pustym łóżku a ja nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Bo też cierpiałam, bo też straciłam ukochanego człowieka, bo moje serce też wtedy pękło.
Nie mam do ciebie żalu, choć bolało, gdy mnie zmuszałaś do oglądania zdjęć z pogrzebu, gdy dzwoniłaś po kilka razy dziennie i opowiadałaś, że znowu ci się śnił i mówił, że jest „tam” szczęśliwy. A ja za każdym razem przeżywałam wszystko na nowo, rozszarpywałam każdą bliznę, sypiąc na nią sól z twoich gorzkich słów. Że nie wypada już się uśmiechać, że nie wolno czekać na nowe, że żoną się jest do końca swoich dni, bo przecież potem znów się spotkamy. To dlatego tak długo byłam sama i uciekałam przed każdym uczuciem, bo wmawiałaś mi wierność i lojalność, mimo tego, że lata mijały, a ja już chciałam odrodzić się na nowo. Tak jak on chciał, tak jak sama pragnęłam, bo to nie ty budziłaś się z krzykiem w nocy zupełnie sama. Wstydziłam się swoich myśli, ganiłam za każde spojrzenie na innych mężczyzn, spowiadałam, gdy zdarzyło mi się obudzić rankiem w obcej pościeli. Patrzyłaś na mnie wtedy z wyrzutem i pretensjami, wymagałaś przeprosin i bicia w pierś, że już nigdy więcej. A gdy wybrałam swoją drogę, powiedziałaś, że nie byłam jego warta, że już nie będziesz udawać ze mną rodziny.
Nie chciałaś zrozumieć, że każda z nas ma swoją ścieżkę cierpienia, że serce matki kocha inaczej niż serce żony. Że dalsze życie i tak nadejdzie, bo to nie dla nas się skończyło, bo to nie nas przykryła czarna ziemia. Wolałaś dać się pomiatać emocjom, wykrzykiwać krzywdzące słowa i mówić, że tylko ty poniosłaś stratę.
Wiesz mamo, jestem ci wdzięczna za niego. I wszystko wybaczam, bo wiem, że rozpacz potrafi pomieszać zmysły, zaślepić i zmieniać. I może nawet kiedyś usiądziesz ze mną, a ja ci opowiem, co wtedy czułam. Że nie płakałam, bo nie potrafiłam, że uśmiechałam tylko po to, by uniknąć pytań. A w swoich czterech ścianach zasypiałam w jego swetrze panicznie obawiając się dnia, kiedy przestanie nim pachnieć. I gryzłam poduszkę w niemym krzyku, bo nie umiałam znieść jego nieobecności. Nie godziłam z jego zniknięciem, obwiniałam i miałam pretensje, że nas zostawił. I zła byłam, gdy siłą wyciągałaś mnie z domu i kazałaś stać długie godziny nad jego grobem. I nie odzywałaś, gdy wykrzyczałam ci, że wcale go tam nie ma.
Chcę ci powiedzieć, że już nie będę się oglądać i czekać, bo wiem, że on nie wróci. Że znowu marzę, by przy kimś zasypiać i się budzić, znowu komuś powiedzieć „tak”, gdy zapyta, czy pragnę go na zawsze. I, że to nie znaczy, że zapomniałam, że się wyparłam. Bo miłość, ta prawdziwa, nie odchodzi nigdy, czasem tylko zasypia gdzieś ukryta, bo wie, że jej czas się skończył. Ale odżywa, z każdym wspomnieniem, rocznicą i świeczką tlącą się na grobie. I ciepłym uśmiechem, który miał po tobie.
Twoja synowa