Nie lubię 1-ego listopada. To jeden z tych nielicznych dni w roku, który podnosi mi ciśnienie dość znacznie. Zastanawiam się dziś dlaczego. Bo muszę dotknąć w tym dniu śmierci tak namacalnie? Stanąć z nią twarzą w twarz. Spojrzeć prosto w oczy i powiedzieć: zawsze wygrywasz. Jeśli już kogoś sobie upatrzysz, to nie mamy szans w walce z tobą.
A może dlatego, że muszę zmierzyć się ze stratą tych, których dzisiaj już nie ma? Stanąć nad kilkoma grobami i znowu pomyśleć: koniec, nie ma już nic więcej. Nie ma nadziei na to, że nagle coś się zmieni, że to był okrutny żart, że przecież wszystko można odmienić, do ludzi wrócić, do rozmowy, którą odkładało się na zbyt długo. Czy jest coś bardziej okrutnego od świadomości, że już nic nie naprawimy, niczego już nie powiemy, nie przytulimy, nie usłyszymy, nie uśmiechniemy się?
I jasne, mogłabym teraz zawinięta w koc, z kubkiem ciepłej malinowej herbaty zrobionej przez syna pisać, że jutrzejszy dzień, to dzień cudownej refleksji. To możliwość przypomnienia sobie, co otrzymaliśmy od ludzi, których dziś nam brakuje. To szansa na przepracowanie żałoby, żalu, oswojenie straty. Mogłabym pisać: pomyśl, jak wiele dostałaś od człowieka, którego dziś brakuje ci najbardziej. Jaka to nieprzeceniona wartość. Mogłabym spytać: kim byś dzisiaj była, gdybyś nie spotkała go na swojej drodze.
Ale po co? Chcąc zapanować nad emocjami, nad smutkiem i rozpaczą karmimy się odpowiedziami na te pytania codziennie. Głaskamy naszą tęsknotę po grzbiecie próbując uspokoić jej rozedrganie, ucząc się z nią żyć na co dzień.
Najchętniej nie wychodziłabym z domu. Została pod tym kocem, tuląc do siebie moje dzieci, żeby nikt nigdy mi ich nie wydarł. Robiąc ciepły obiad, do którego zasiądziemy wszyscy razem wierząc, że zawsze tak będzie. Że już nikogo nigdy nie stracę, nikt nigdy ode mnie nie odejdzie. I słyszę chichot losu w tle. Bo mogę mieć tylko nadzieję, że tak będzie. Że nie mam na to kompletnie wpływu, że za rok może dojść jeden, a może kilka kolejnych grobów, na których postawię świeczkę, dziękując w duchu, że to nie moje dzieci, choć strata i tak wyrwie ze mnie kawałek duszy.
Tak często powtarzamy, że życie mamy jedno, że to największy dar, jaki otrzymujemy, że powinniśmy korzystać z tego cudu. Żyć tak, żeby na koniec uśmiechnąć się do siebie i powiedzieć: „kurczę, fajnie było”. I na pewno będzie. Ale ten jeden dzień w roku wątpię w to wszystko. W sens walki, w sens trudu, w możliwość bycia szczęśliwym. Bo jak być szczęśliwym, kiedy nie ma obok ciebie ludzi ważnych? Kiedy wiesz, że ci, którzy pozostali też w końcu odejdą.
Przez jeden dzień w roku pozwalam sobie na totalny smutek pomieszany z niezgodą, że tak ten świat jest urządzony. W ten jeden dzień nie cieszy mnie nic. To dzień mojej żałoby, płaczu na tym, co nieuniknione, nad tym, co się stało i nijak nie da się tego zmienić.
To dzień, kiedy zapadam się w siebie i najchętniej poleżałabym tam, głęboko w ciemności, przestała na chwilę oddychać, by poczuć się bliżej tych, których nie ma. Ten jeden dzień w roku zwracam się ku śmierci chcąc wykrzyczeć jej w głos, że już wystarczy, niech odda to, co zabrała.
Głupie to. Bo przecież jesteśmy przyzwyczajeni, że śmierć należy zaakceptować, że możemy popłakać, posmucić się, ale nie ma co się za siebie oglądać. Stało się. Wydarzyło. Koniec. Nieuniknione. Kropka. A ty idziesz dalej. Bo masz jeszcze trochę godzin, dni, pewnie długich lat. Tyle, że w czasie tej swojej wędrówki stajesz się coraz bardziej osamotnionym. Bo kim jesteś bez ludzi, których kochasz, których podziwiasz, których brak jest odczuwalny tym dotkliwiej im więcej szczęśliwych momentów w życiu cię spotyka, bo nie masz z kim ich dzielić.
Możemy uzupełniać tę pustkę kolejnym przyjacielem, nowym autem, dzieckiem, psem, a może kotem. Możemy kolorować naszą rzeczywistość dowolnie, ale straty, jakiej doświadczamy nie da się niczym oszukać. Dopadnie nas w końcu i każe się ze sobą zmierzyć. Każe nam zapłakać nad naszym życiem, w którym pustka spowodowana brakiem bliskich na osób jest niemożliwa do zapełnienia.
Chcemy być dojrzali, racjonalni nie rozpamiętując tego, co nieuniknione. Myślimy o tym, co było dobre w naszym życiu. Uśmiechamy się do wspomnień, wyciągamy lekcje z obecności tych, których dziś już brak. Czasami zaglądamy do zdjęć, jeśli mamy dość siły. W końcu nie można całe życie rozpaczać.
Zgadza się, nie można. Ale można dać sobie do tego prawo. Prawdo do złości, że stało się tak a nie inaczej, do braku zrozumienia, bez próby wyjaśniania, że wszystko w naszym życiu dzieje się po coś.
Bo są dni, choćby takie jak dziś, czy jutro, kiedy chcemy płakać, wypłakać morze łez, kiedy tęsknota wraca z setki razy zwiększoną siłą.
Każdy z nas nosi w sobie inną: tęsknotę za babcią, za dziadkiem, za mamą, tatą, za dzieckiem, przyjacielem, autorytetem…, za miłością.
W tym na wzór amerykański budowanym świecie uśmiechu, optymizmu i samoświadomości nie może zabraknąć czasu na chwilę refleksji, na smutek. Ile z nas chciałoby móc choć na chwilę cofnąć czas, znaleźć się w miejscu, w którym kiedyś, dawno temu nas zabrakło? Mieć jeszcze jedną szansę, by uspokoić swoje uczucia, emocje i myśli.
Niech nikt dziś ode mnie nie wymaga liczenia świeczek na grobie, niczym lajków na Facebooku, których ilość świadczy o pamięci i sympatii. Niech nikt nie każe sprawdzać, czy kwiaty stoją równo i czy jest ich wystarczająca ilość. Niech nikt nie prosi mnie o opinię na temat płaszcza kobiety, którą spotykam co roku na cmentarzu. Nie dzisiaj, nie jutro. Niech to będzie dzień głębokiej refleksji, ale też prawa do odczuwania smutku każdą częścią ciała. Niech to będzie dzień, kiedy przez chwilę chcielibyśmy się znaleźć po tej drugiej stronie, żeby spotkać tych, których nie ma. Niech to będzie dzień pod koniec którego na nowo poczujemy zapach życia, znajdziemy siłę i sens pójścia dalej ścieżką, z której byliby dumni, ci dla których świeczkę zapalamy.