Kiedy wybuchła pandemia obiecałam sobie, że pod żadnym pretekstem nie dam się nakręcić. Przyjmuję na klatę to, co się dzieje, obserwuję, racjonalizuję, nie ulegam nadmiernym emocjom, bo jak wiadomo, one w takich sytuacjach są fatalnym doradcą.
Ale jak długo można udawać, że nic cię nie wku*wia? Że jesteś zen, pieprzoną taflą spokojnego jeziora, którego wody nie zmąci nawet największa burza? No dobra, nie udawać, trzymać w ryzach swoją złość, niezgodę, frustrację i niepokój?
W tym tygodniu coś we mnie pękło. Pierwszy raz głośno powiedziałam: mam dość, mam dość tej całej epidemii, tego małego wścibskiego wirusa, który niczym upiorny stworek nie pozwala nam żyć normalnie. Kiedy już myślimy, że najgorsze za nami, on zaciera rączki mrucząc pod nosem: to ja wam jeszcze pokażę.
No więc mam wku*wa. Mam i muszę go wyrzucić z siebie, bo inaczej się uduszę.
Po pierwsze wku*wia mnie rząd. O przypływ zwierzęcej wściekłości doprowadzają mnie te konferencje pana bez puenty, który okrągłymi słówkami próbuje wmówić nam – społeczeństwu, że to nasza wina, ta cała epidemia. Bo się spotykamy, bo tańczymy, bo chodzimy na zakupy, pracujemy. Obłuda do czerwoności rozpala zakończenia moich synaps nerwowych. Bo przecież jeszcze kilka miesięcy temu słyszeliśmy, że problemu nie ma, że idźcie do urn, że wszystko mamy pod kontrolą. Wierzyliśmy, bo tak nam było najłatwiej. Lepiej na kogoś zrzucić odpowiedzialność, niż brać ją na własne barki. Tyle, że dzisiaj odbija się nam to czkawką, bo własnego rozumy nie uruchomiliśmy.
Punktem kulminacyjnym dla mojej szewskiej pasji stały się jabłka, które uwielbiam, ale nie wiedziałam, że recepta na pandemię jest taka prosta. Jedzmy dwa jabłka dziennie – mówi jeden z polityków, a nie będziemy musieli chodzić do lekarzy. Serio? Mnie nie śmieszy. Jasne, można mówić, że ups wymsknęło mu się, że chciał rozładować napięcie, że zdrowa dieta bogata w owoce i warzywa wzmocni naszą odporność. Farmazony. Jak tak poważną sytuację w kraju można sprowadzić do jedzenia jabłek? Rozumiem, gdyby pani na straganie zachęcała do ich kupna, ale członek rządu, który dziś walczy z potwornym kryzysem?
A propos pani na straganie. Też ma wku*wa. Bo jedna z klientek wybierając kapustę pekińską zapytała: “a jaką ja mam pewność, że tej kapusty nie dotykał ktoś zakażony?”.
“Uwierzy pani? Mówi się o lekarzach, nauczycielach, a co z nami, my dzisiaj jesteśmy na pierwszej linii frontu frustracji społeczeństwa. Zakupy można odłożyć na kwarantannę, warzywa i owoce się myje. Czy ludziom naprawdę skończył się rozum?” – pyta mnie pani ze straganu. Obie przewracamy oczami mówiąc, że tylko spokój nas uratuje. Tylko do kiedy nam go starczy?
Bo mi już nie starcza na te wszystkie bzdury, że pandemii nie ma, że koronawirus to wymysł koncernów farmaceutycznych, że nosić maseczki nie będę, bo na złość mamie nasram sobie w gacie. Jasne, każdy ma prawo do swoich poglądów. Szanuję, ale nie rozumiem, dlaczego na ich podstawie, bez popartych naukową i rzetelną wiedzą argumentów, naraża życie innych. Serio, weźmie odpowiedzialność za czyjąś śmierć, albo poważną utratę zdrowia?
Czy wiecie, że dyrektorzy szkół, którzy mają cholerne problemy z uzyskaniem szybkiej decyzji sanepidu dotyczącej zamknięcia placówki z powodu zakażenia, boją się sami podjąć decyzję o zawieszeniu zajęć, bo są rodzice, którzy mają za nic, to co się dzieje? To zwykła grypa – mówią i żądają, by ich dziecko nadal mogło chodzić do szkoły i straszą konsekwencjami. To nic, że dziś chociażby w Małopolsce brakuje łóżek na intensywnej terapii, bo tysiąc zakażeń dziennie, to 50 pacjentów w ciągu doby lądujących pod respiratorami. Nie na 24 godziny, na dwa, trzy tygodnie, codziennie, 50.
Rozmawiam czasami ze sceptykami, od których coraz częściej słyszę, nie wierzę, ale nie latam po sklepach, na wesele nie poszedłem, na imieniny do cioci też nie. Może dobrze, że jesteśmy jednak małej wiary i niewiary.
Ostatnio znajomy psycholog powiedział mi truizm, który jednak czasami warto zwerbalizować: dajmy sobie prawo do wszystkich emocji. Więc otworzyło to moją malutką puszkę Pandory i wylał się cały żal na ograniczenia, na zamknięcia, na nakazy i zakazy, na obłudę i bezsilność, na smutek i przerażenie. Na współczucie dla medyków, bo co z tego, że do jednego trzeba walić kijem w parapet, tylko, gdy przyjmuje państwowo, bo prywatnie już go koronawirus nie dotyka. Na tego jednego jest 50 innych, którzy jak mrówki w pocie czoła dwoją się i troją, by sprostać wyzwaniu, na które nikt nie był przygotowany, którego żadna służba zdrowia nie jest w stanie udźwignąć.
Nigdy nie byłam fanką planowania. Kiedy ktoś się mnie we wrześniu pytał, jak spędzę Sylwestra, nigdy nie miałam pojęcia, podobnie, jak w styczniu nie myślałam o wakacjach. Wielu rzeczom pozwalam się zadziać, po prostu i brać to, co przyniesie czas. Tyle, że dziś nie wiem, co stanie się za chwilę. Moja pewność świata i codzienności drży w posadach. Mam wku*wa. Mam ochotę krzyczeć: zacznijmy myśleć, zacznijmy być odpowiedzialni, bo już każdego ranka maczamy rękę w nocniku. Za chwilę jego zawartość może nam zostać wylana na głowę.