Malina Wieczorek jest polską artystką, działaczką społeczną i twórczynią Fundacji SM-WALCZ O SIEBIE. Studiowała w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, gdzie otrzymała dyplom z wyróżnieniem. Na co dzień mieszka i tworzy w Warszawie. Już od niemal 30 lat maluje abstrakcyjne kobiece akty, proponując dojrzałą sztukę zaangażowaną i skłaniając do refleksji na tematy egzystencjalne.
Czy pamięta Pani początki swojej twórczości?
Malina Wieczorek: Moją pierwszą wystawą była zbiorowa ekspozycja ,,Mistrz i Uczeń” w Muzeum Czartoryskich w krakowskim Arsenale, jeszcze w trakcie studiów na Akademii Sztuk Pięknych. Już wtedy eksperymentowałam z formą, dekompozycją obiektów, jak i z materiałami czy robieniem własnych farb na bazie różnych spoin. Z tych doświadczeń pozostały do dziś trzy dzieła – abstrakcja i dwa akty. Jeden z nich od dawna zdobi ściany pewnej kolekcjonerki sztuki, a drugi – dyptyk – znajduje się w moim domu. Reszta została w zbiorach uczelni lub nie przetrwała próby czasu.
Rozumiem, że to już wtedy, podczas różnych eksperymentów z formą, zrodziła się miłość do aktów i deformacji ludzkiej sylwetki, której jest Pani nadal wierna, po niemal trzydziestu latach?
Tak, akty jako takie, ale w konceptualnym znaczeniu, stały się clue mojej twórczości. Nie należą one jednak do tzw. sztuki kobiecej. Dotykają problemów egzystencjalnych, dotykających nas wszystkich. Fascynuje mnie ciało sprowadzone do znaku, formy abstrakcyjnej, co daje ogromne pole wyobraźni i szukania własnych odpowiedzi na pytania co tak naprawdę przedstawia obraz.
Skąd wzięła się ta fascynacja ciałem?
Jest ono dla mnie punktem wyjścia do rozumienia czegoś więcej. To bardziej widziane w nim historie różnych osób, rodzaj powieści, którą pisze życie. To też wyławianie prawdy z materii. Uwielbiam oglądać obrazy, na których ciała w pewien sposób są używane jako nośniki informacji. Jak choćby w twórczości mojego mistrza, profesora Jerzego Nowosielskiego, który co prawda w trakcie moich studiów na ASP był już na emeryturze, ale zapraszał studentów na rozmowy do swojej pracowni. Natomiast u kolejnej krakowskiej artystki, Anny Güntner, nagie postaci przypominają te z obrazów Piero della Francesca, a otoczenie wygląda niczym wyjęte z surrealizmu. Szkoda, że część jej dzieł nie posiada dobrej dokumentacji fotograficznej.
Ciało to chyba jednak nie tylko punkt wyjścia do snucia pewnych opowieści czy nośnik informacji… Jakie miejsce w Pani pracach zajmuje piękno ludzkiego ciała?
Wszyscy dążymy do piękna, do harmonii wyrażonej również w sensie transcendentalnym. W Biblii jest fragment mówiący o tym, że ciało jest namiotem dla Ducha, może więc i o to chodzi. Musimy obdarzyć je uwagą. To też zapis chwil, emocji modeli. Można długo zastanawiać się o czym myślała dana osoba i co było kluczem jej przeżyć, że właśnie tak ustawiła swoje ciało. Te akty pokazują nasze często skrywane, prawdziwe ja. Całą gamę uczuć. I mimo, że poddane celowym deformacjom, są piękne. Bo płynie to z ich wnętrza i siły.
Pozostając przy temacie biblijnym, warto wspomnieć, że uderza Pani także w kobiece archetypy, w tym właśnie te pochodzące z Pisma Świętego. Co skłoniło Panią do stworzenia serii prac pt. “Madonna”? Czy jest to celowa zachęta do podjęcia dyskusji na temat tego czym jest prawdziwa kobiecość i czy świętość ją krępuje?
Wszyscy powtarzamy tą samą historię stworzenia. Jedyne co możemy zrobić to coraz głębiej próbować zrozumieć kim jesteśmy. O to właśnie chodzi w cyklu ,,Madonny”. Moje Madonny nawiązują i do klasycznej ikonografii, i tożsamości związanej z dawną kulturą lokalną. Aureolę z klasycznych obrazów zastąpiłam szlaczkiem z ludowych wałków, czasem ta aureola jest gdzieś z boku, redefiniując sposób, w jaki się ją pokazuje i zadając pytanie, co tak naprawdę ją buduje. Można odnieść wrażenie, że te szlaczki drażnią ciało, wżynają się w nie, a nawet ranią. Innym razem są niczym łąka kwietna wokół bohaterek obrazu. To właśnie ta wieloznaczność i możliwość samodzielnej interpretacji, zależnej od momentu życia, własnej historii, nastroju w jakim znajduje się odbiorca, jest najbardziej interesująca. To opowieści o każdej z nas – o sile, miłości, czasem poświęceniu… O ochronie tych, których kochamy. O pytaniach w jakich kierunkach współczesna kobieta musi podążać, aby osiągnąć swoje idealne i prawdziwe ,,ja”?
I dlatego celowo przedstawia Pani sylwetki kobiecych ciał bez głowy, aby ukazać, a może nawet zamanifestować, że kobiecy ideał często ogranicza się do cielesności?
Nie mają tej najważniejszej części ludzkiego ciała – głowy – ponieważ nie chcę zabierać im tożsamości. Można porównać to do zakazu fotografowania ludzkich twarzy w niektórych kulturach – zgodnie z wierzeniami, może to skraść ich duszę. U mnie kadrowanie jest takie, że głowa zajmuje niejednokrotnie tę przestrzeń poza obrazem lub w wewnętrznej ramie, tak więc brak głowy to tylko złudzenie. Zapisane dzieło jest bowiem fragmentem opowieści, znakiem danego czasu, nie panujemy nad nim w całości, możemy je czytać tylko intuicyjnie. Nie da się go zniewolić, ma wolność w sobie.
Kobiety ukazane w Pani pracach wydają się jednak uwięzione w swoich ciałach.
Wychodzą daleko poza nie. Ciało nie stanowi dla nich ograniczenia czy zamknięcia, a jedynie ramę dla danego rodzaju emocji. Każdy z nas się zmienia, dojrzewa – również rozumienie sztuki wokół nas ewoluuje.
Czy całe życie tworzy Pani wyłącznie akty. Jest to poszukiwanie uniwersalnej prawdy o życiu, czy może poszukiwanie idealnej formy wyrazu artystycznego?
W swojej twórczości nieustannie zastanawiam się czy te deformacje, defragmentacje, które w realnym życiu wyznaczają nasze drogi, oznaczają brzydotę czy piękno. Może bez nich nie byłoby rozwoju. Tworzone przeze mnie akty to zachęta do odpowiedzi na pytanie: kiedy jesteśmy najpiękniejsi, najpełniejsi, czemu służy życie, po co to wszystko zostało stworzone i kto to robi? Moja twórczość jest niczym cofanie się do początków istnienia.
Poza twórczością artystyczną ważne miejsce w Pani karierze zajmuje działalność charytatywna. Czy może Pani powiedzieć co było zachętą do stworzenia Fundacji SM-WALCZ O SIEBIE?
Sama z SM żyję ponad dwadzieścia lat. Po jednej z wystaw, po znakomitych recenzjach i reportażach w telewizji, zaczęło mnie boleć oko. Zrzuciłam to na karb zmęczenia, na tempo życia. Nie zrobiłam nic, jeździłam samochodem patrząc jednym okiem, licząc, że przejdzie. Niestety nie przeszło, zatarły się kolory, świat wyglądał jak zasypany śniegiem. 20 lat temu to było jak wyrok, choroba autoimmunologiczna, o której nikt nie miał pojęcia, jak ją leczyć. Jedyne, o czym się mówiło, to ciężka niepełnosprawność. Pojawiły się pytania: „Jak to, nie będę chodzić, nie będę widzieć, będę miała sparaliżowane pół ciała? I oczywiście zastanawiałam się dlaczego spotkało to akurat mnie. Przez miesiąc siedziałam jak zahipnotyzowana w swoim cudownym mieszkaniu i patrzyłam w okno nieustannie sprawdzając, czy oczy działają, czy nie, a w tym czasie mój świat oddalał się ode mnie z szybkością rakiety. Miałam wrażenie, że wszystko, co miałam, tracę bezpowrotnie.
Jednak tak się nie stało i przekuła to Pani w coś pozytywnego.
Zaczęłam szukać i czytać. Za granicą próbowano nowych metod leczenia. W Polsce te leki można było kupić prywatnie, kosztowały tyle, co moja niemała miesięczna pensja. Zastanawiałam się ,,jak żyć?”, ,,skąd wziąć pieniądze, potrzebne na terapię miesiąc w miesiąc?’’. Działając sama nie miałam szans, ale miałam przyjaciół, którzy mnie wsparli, uruchomili ze mną koło zamachowe, dzięki któremu mogłam działać. Dzięki tym akcjom zaopatrzyłam się w zapas leków, mogłam spokojnie wrócić do pracy i funkcjonować jak dawniej. Ta dobra energia wróciła też w innym wymiarze – założyłam nowy brand – Telescope, który zajmuje się promocją sztuki i kampanii społecznych. Klienci i przeróżne fundacje ufają mi, widzą, że moje osobiste doświadczenie sprawia, że przekazy są nie tylko skuteczne i kreatywne, ale przede wszystkim autentyczne. A w kampaniach społecznych prawda przekazu jest sprawą fundamentalną.
Wydaje się, że Pani zaangażowanie po tych wydarzeniach jeszcze bardziej wzrosło.
Tak, i co ważne, do tych produkcji angażuję z jednej strony wybitnych twórców, pracujemy z Janem Jakubem Kolskim, Janem Komasą, z wybitnymi aktorami a z drugiej młodych, zdolnych, żeby im dać szansę na naukę.
Z tego doświadczenia zawodowego i zdrowotnego wypływa także dwunastoletnia już kampania “SM – walcz o siebie”, z której zrodziła się fundacja. Co roku jesteśmy aktywni w mediach ogólnopolskich, bardzo dużo działań PR, systemowych. Mam bardzo duże zaufanie wybitnych profesorów neurologii. Założyłam też portal Szkoła Motywacji, gdzie na ponad trzystu filmach ci profesorowie, lekarze, grono psychologów odpowiadają na najważniejsze pytania, które dotyczą życia ze stwardnieniem rozsianym. W tym momencie możemy już mówić o personalizacji leczenia – wszystkie leki dostępne na świecie są u nas w refundacji. Dzięki temu i tej modyfikacji przebiegu, osoby z SM mogą nigdy nie doświadczyć niepełnosprawności .
I czy po tylu latach pracy i tak trudnych doświadczeniach czuje Pani, że całe życie o coś walczy – o samą siebie, o kobiety, postrzeganie kobiecości? Również nazwa fundacji brzmi “SM-WALCZ O SIEBIE”, a więc ta walka jest Pani bliska?
“Walcz o siebie” to taka teza, żeby niezależnie od sytuacji szukać dla siebie najlepszego wyjścia. Właśnie ten akcent stawiam na siebie, a więc na stały rozwój i uważność. W psychologii znany jest termin „nadziei podstawowej” i powinniśmy się uczyć się tego od dzieciństwa. Być świadomymi tego, że po coś tu jesteśmy, właśnie w tym czasie i z tymi doświadczeniami, z którymi nie zawsze jest nam łatwo i które sprawiają, że zastanawiamy się “dlaczego ja?’. Sądzę, że wszystkie spotykające nas wydarzenia to nie przypadek i że jesteśmy ważni dla świata i innych. Mając taką świadomość dużo łatwiej pokonać trudności, nawet te bardzo duże.