Myślicie, że można zagiąć parol na zagorzałego kawalera? Obserwuję informacje o rzekomym ślubie Kuby Wojewódzkiego z Renatą Kaczoruk i szczerze mówiąc bardziej w te doniesienia wątpię niż wierzę. Po pierwsze dlatego, że Kuba Wojewódzki uwielbia być w centrum uwagi, siać medialny ferment odkrywając, jak naiwnie wierzymy w medialne doniesienia. A po drugie zastanawiam się, czy faktycznie po tylu latach wyrzekłby się kawalerskiego stanu, któremu tak zawsze hołubił?
Kubą Wojewódzkim nie jestem, więc co mi po dociekaniu, czy został mężem czy nie. Zastanowiło mnie jednak coś innego – czy faktycznie potrafimy żyć samotnie. To złe słowo – żyć sami, bez pewności, że ta druga osoba zawsze obok nas będzie.
I tu już nie chodzi o budowanie szczęścia wokół tej drugiej osoby, uzależnienia poczucia własnej wartości od tego, czy jestem w trwałym związku, który obie strony traktują poważnie – czytaj, chcą ze sobą być, szanują siebie i nie myślą, jak tu za jakiś czas się wykręcić i pójść w swoją, zupełnie inną stronę.
Kuba Wojewódzki z pewnością własnej wartości nie musi dostrzegać w oczach innej kobiety. Ba, znam kobiety, które zrozumiały, że to nie mężczyzna, ale jedynie one same mogą sprawić, że będą szczęśliwe. Człowiek jest jednak zwierzęciem stadnym i potrzebuje drugiego człowieka, choćby do tego, żeby mieć się do kogo przytulić, na kim wesprzeć, usłyszeć: „Hej, jestem tutaj, cokolwiek by się nie działo, jestem z tobą”. To wystarczy.
Ale związki się rozpadają. Przyjaciółka mówi: „Co się dzieje? Znowu słyszę, że ktoś ze znajomych się rozwodzi”. Powtarzane: „Kiedyś się naprawiało, a nie wyrzucało” kłuje tych, którzy nie walczą, boli, że im się jednak naprawić nie udało.
Czy warto wchodzić w związek tylko i wyłącznie ze strachu, że nie będzie nam miał kto podać tej przysłowiowej szklanki wody na starość, że jednak chcemy po sobie zostawić jakiś ślad, choćby we wspomnieniach tej drugiej osoby. Marzymy, zwłaszcza my kobiety, o głębokiej relacji, która nas uszlachetni, uczyni lepszymi. Tymczasem nasze związki często są pospieszne, płytkie, sunące po prostej linii codzienności, bez wzlotów i upadków, bo na wzloty nie mamy czasu, a z upadkami nie chce nam się mierzyć, więc wolimy poruszać się po bezpiecznym obszarze: co na obiad, odbierzesz dzieci, może basen z dziećmi w weekend.
Pamiętam, kiedy ze znajomą rozmawiałyśmy o tym, że gdybyśmy wchodzili w związki w wieku 35 lat i więcej, to miałyby one zupełnie inną jakość, inną dojrzałość. Od pewnego czasu przekonuję się, że im jesteśmy starsi, tym bardziej świadomi siebie, uważniejsi na innych. Wiemy, czego chcemy, co dla nas naprawdę jest ważne. O ile prościej byłoby wejść związek z takim bagażem doświadczeń, przemyśleń, z poczuciem, że ja jestem ważna, że drugi człowiek jest dla mnie partnerem, któremu nie stawiam wygórowanych wymagań, od którego nie oczekuję, że mnie uszczęśliwi, bo potrafię być szczęśliwa sama ze sobą. To związek, do którego tyle, ile wkładasz, tyle samo dostajesz z powrotem bez zbędnych rozliczeń, udowadniania, kto jest lepszy, kto kocha bardziej, kto w ogóle jest bardziej i lepiej.
Dzisiaj myślę, że taką dojrzałość można osiągnąć też w długoletnim związku, ale jest to o wiele trudniejsze. Wyjść ze swoich dotychczasowych przekonań, zrozumieć, że każde z nas się zmienia, dać sobie nawzajem przestrzeń i akceptację tych zmian po to, żeby spotkać się w punkcie, w którym wasz związek staje się właśnie głęboki, kiedy czujecie się w nim bezpiecznie, nie szarpiecie się już. Potrzebujecie siebie nawzajem, ale ta potrzeba nie jest podszyta strachem bycia samotnym, nie jest obawą ocenienia mnie przez pryzmat mojego związku. Ta potrzeba to zrozumienie siebie nawzajem, usłyszenie swoich potrzeb i możliwość realizowania własnych celów, bez oceniania, bez wytykania, bez mówienia: „Patrzysz tylko na siebie, gdzie ja w tym jestem?”, bo wiesz, że nikt cię nie pomija, bo masz swoją ścieżkę realizacji, która przeplata się ze ścieżką twojego partnera, ale nie jest z nią tożsama, bo dziś rozumiesz, że taka być nie musi i właściwie nie może, jeśli chcecie być oboje szczęśliwi.
I jeszcze – zdaje mi się, że ważne jest zrozumienie, że związek to nie poważna gra, że to też zabawa. Portale grzmią: „Wojewódzki wziął ślub” snując domysły, czy dał się usidlić, czy teraz jego życie się zmieni, czy ktoś jest w stanie ujarzmić wiecznego Piotrusia Pana. Jaki z tego wyziera mit związków! Że musi być poważnie, że wiążąc się małżeńską przysięgą nie mamy już prawa do zabawy, do spędzenia czasu w taki sposób, w jaki lubimy to robić, że to koniec wolności i swobodnych wyborów. A ja tam życzę Kubie, obojętnie, czy ten ślub się zdarzył, czy nie, aby dobrze się w tym związku bawił. Żeby oboje mogli czerpać radość życia, robić to, co kochają i znaleźli wiele powodów do tego, żeby móc się razem śmiać. A właściwie nie życzę tego Kubie, życzę tego nam wszystkim. Abyśmy wyszli z mitu poważnych związków, z ograniczeń, które te mity narzucają i zabawy jedynie w źle pojmowaną dorosłość, która robi nam więcej krzywdy niż pożytku. Nie bądźmy poważni i dorośli, bądźmy dojrzali i cieszmy się tak po prostu z tego, że mamy kogoś obok siebie, kogoś kto też chce z nami być.