Niedzielny poranek zaczął się od chmury. Zaciągnęła się na okno jak muślinowa firanka, choć z lekka szarawa była. Dałam nura pod kołdrę i skupiłam się na oddechu. Taka medytacja dla leniwych, ale lepsze to niż nic. Głęboki oddech od razu dał się odczuć w całym ciele. Za każdym razem, kiedy tak sobie niby medytuję z poziomu kołdry, ale to dokładnie i niezmiennie każdorazowo, odnoszę to niepokojące wrażenie, że kiedy nie oddycham tak jak w łóżku o poranku, głęboko i całkowicie świadomie, to nie oddycham wcale. Brnę przez dzień na bezdechu niemalże, łapiąc powietrze w stęsknione płuca w przerwach na kawę albo szybki spacer. A potem znowu długo, długo nic. Aż do wieczora, kiedy przed zaśnięciem uświadamiam sobie, że kobieto! Oddychać trzeba.
Więc teraz oddycham, głęboko, z pełną świadomością, a ciało mi się pławi w oddechowej rozpuście. Wypiłam też wodę z cytryną na pusty żołądek, by podlizać się wątrobie na dzień dobry. Przede mną dwie łyżeczki siemienia lnianego czekają na spożycie, w kolejce warzywa prężą się gotowe wskoczyć do sokowirówki na palca skinienie. Bo sok z zielonych darów natury, to dalsza część niedzielnego rytuału, który odprawiam w ramach niedzielnego kochania siebie. To taka „miłość własna” przy dźwiękach barokowej muzyki, która podobno ma właściwości kojące. Na liście mam jeszcze taniec z lekka szalony, ale co komu do tego skoro we własnym pokoju zamierzam go odbyć przy dźwiękach muzyki, której wstyd słuchać. Zrobię to bo lubię, bo tańczyć kocham, a i moje ciało błaga o ten bezwładny bałagan ruchowy, który załącza mu małe, piękne lampki szczęścia. Zrobię jeszcze wiele innych rzeczy dla siebie tego dnia. Tak samo jak robiłabym je dla kogoś innego, kogo kocham miłością nierozumną.
Bo zarazą dzisiejszych czasów jest to, że siebie nie kochamy
My kobiety zwłaszcza… Miłością własną nie grzeszymy. Być może spowodowane jest to modelem społecznym. Tym całym wychowaniem dziewczynek, które powinny być kobietami na wzór i podobieństwo… Męczymy się potem przez całe życie, a na tyłach głowy tłucze nam się absurdalne zaklęcie: „nie jesteś wystarczająco dobra kochana, więc może postaraj się bardziej”. A że oprogramowanie na „staranie się” mamy zainstalowane, to i słuchamy się owego mózgo-rozkazu i dajemy z siebie wszystko… na próżno niestety. Nikomu bowiem taka starająca się istotka do niczego potrzebna nie jest. Zwłaszcza, że choć dla niej samej brzmi to niedorzecznie, stara się ona dla siebie, a nie dla mnie. Stara się bo musi, bo taki ma program wewnętrzny. Jak zagubione psisko, które goni własny ogon. Stara się sterowana obciążającym tym pragnieniem by ktoś pochwalił, ktoś pogłaskał, ktoś poadorował… ktoś zobaczył jej nagą duszę i powiedział: jesteś piękna, jesteś wystarczająca, kocham cię taką jaką jesteś. Idealną. Perfekcyjną. ….
Niestety. Może w filmie a la Hollywood, ale w życiu, taki scenariusz się nie zdarza. Życie bowiem jest wymagające. W zdrowy i życiowy sposób. Życie nie uznaje kompromisów, słabości też raczej nie toleruje. Za to preferuje kwiaty w pełnym rozkwicie, ptaki w szalonym locie, deszcz, który pada, jakby to miał być jego ostatni raz. Życie preferuje istoty, które ogarniają swoją niepojętość. To wewnętrzne piękno, rozwinięte skrzydła i odwagę, która graniczy z szaleństwem. Bo życie kocha tych, którzy kochają siebie. Tych, którzy szanują swoje ciało, dbają o swoją duszę, którzy znają swoje granice, potrafią powiedzieć NIE kiedy myślą NIE i TAK kiedy myślą TAK. Życie kocha tych, którzy mają moc, którzy walczą o swoje marzenia i kochają naprawdę, którzy walczą o siebie i wymagają szacunku, tych, którzy wiedzą, czego chcą i którzy nie poddają się z byle powodu. Więc powiem to jeszcze raz, żeby sprawa jasna się stała: życie kocha tych, którzy kochają siebie. I basta.
My ludzie też, kochamy istoty takie. Podziwiamy je za te wszystkie cudowne właściwości, zachwycamy się ich gracją, pięknem i tą siłą, która czyni ich obłędnie atrakcyjnymi. Spędzamy nieraz godziny, dnie i tygodnie całe w tym zachwycie nad inną ludzka istotą, zapominając całkowicie o tym, że przecież do tego samego gatunku przynależymy i że potencjał do tego, by stać się obiektem zachwytu, jest dla nas po prostu osiągalny. Warunek? Dokładnie tak! Musimy pokochać siebie.
To tutaj jednak zaczynają się schody. Mentalne schody, które fizycznie wręcz bolą. Torturujemy się w związku z nimi we własnych głowach poczuciem winy, braku wartości, przekonane o tym, że czego nie zrobimy to i tak dobrze nie będzie. I tak angażujemy się w związki. Z facetami którym w to graj. Taka kobieta bowiem, z małym poczuciem wartości, to dla predatora super jest gratka. W sam raz do używania i emocjonalnej tortury. „Toksyczne związki” tak o nich mówi mądra psychologia. Oparte na manipulacji, która wyzyskuje każdorazowo jeden fakt: miłości własnej brak.
Mam przyjaciółkę. Piękną, mądrą, zaradną, kobietę sukcesu. Jest matką. Samotną, bo tata nie podołał zadaniu bycia tatą. Pomimo tego, że sama jest w macierzyństwie, jest matką z kategorii tych Super Matek Nie do Zdarcia i Nie do Zadarcia. Wydawałoby się, że kobietą jest niezłomną. Że świat do stóp jej się ściele. I tak też właśnie jest. Tyle, że w jednym departamencie, zastój parszywy się u niej panoszy. Departament związkowy u przyjaciółki mojej nie działa. A jak już coś się w nim dziać zaczyna, to z reguły kłopotem zalatuje. W tym departamencie ta moja przyjaciółka już nie jest kobietą przez dorosłe, świadome i pewne siebie K. Jest w nim dziewczynką, małą, wystraszoną, całkowicie podporządkowaną, nieprzyzwoicie uległą, na zawołanie, na telefon, na dzwonek do drzwi pośrodku nocy. Znokautowaną. Ofiarą kompromisu, na który każdorazowo chodzi, bo w głębi duszy i wbrew wszelkiej logice, nie wierzy w to, że zasługuje na dużo więcej. Tak ją przy tym ten defekt myślowy w garści trzyma, że jest w tej kwestii durna totalnie. Sparaliżowana przekonaniem tym idiotycznym, że oto ona, kobieta pod każdym względem kosmiczna, nie zasługuje na faceta, ciało niebieskie, który jak Księżyc na punkcie Ziemi, oszaleje na jej cudownym punkcie.
W departamencie związkowym u mojej przyjaciółki miłości własnej brak. Zamiast niej, jest zgoda na faceta półśrodek, taki ochłap męski, który żywi się kobiecą słabością, bo sam pooraną duszę ma niemiłosiernie i nie stać go na kobietę prawdziwą. W pewnym sensie są oni parą dobraną. Niepełni, niespełnieni, pogodzeni z tym, że oddech mogą mieć płytki. Zmanipulowani przez własną niemoc są w rzeczy samej jak dwie połówki pomarańczy. Tej niedojrzałej, kwaśnej w smaku i skarłowaciałej. I chociaż miewają momenty uniesień, które głaszczą ich po obolałych duszach, to jednak i oni w głębi owych dusz wiedzą, że ta ich miłość wcale nie jest prawdziwa. Że brak jej życia, tej napędowej energii, tego płomienia, który rozświetla mleczne drogi. Bo miłość tych którzy siebie nie kochają nie ma źródła, nie ma płomienia. Jest jak wyschnięta studnia, z której nie ma jak i czego czerpać.
Więc kochaj się kobieto. Kochaj się, abyś mogła zdarzyć się naprawdę. Bądź dla siebie dobra, bądź zaprzyjaźniona. Wystaw krytyka za drzwi umysłu razem z całym tym smutnym bagażem, który targa on ze sobą, łażąc jak żebrak od drzwi do drzwi. Przytul się, pogłaskaj i popłacz, jeśli trzeba. Jesteś kobietą i Bóg dał ci wszystko. A życie da ci resztę.