Go to content

Katarzyna Butowtt: wciąż o pracy modelki mówi się, że jest ogłupiająca i próżna

fot. Matylda Rosłaniec

Jedna z najbardziej rozpoznawalnych twarzy polskiego wybiegu i reklamy lat 70-tych. Drogę do sławy otworzyła jej „kretyńska” – jak o niej dzisiaj mówi – reklama Teletomboli. Przez ponad trzy dekady chodziła po polskich i światowych wybiegach, wystąpiła w ponad 100 reklamach, zagrała w kilku filmach, min. „Psach” i „Uprowadzeniu Agaty”. Mimo dobrej passy – wycofała się z show-biznesu i skupiła na działalności charytatywnej w Fundacji Dr Clown. Dzisiaj wraca na duży ekran w przepięknym stylu – główną rolą w filmie Katarzyny Rosłaniec – „Jezioro Słone”. Jesteśmy zachwycone Katarzyną Butowtt i filmem!

Klaudia Kierzkowska: W latach 80. i 90. była pani ikoną mody. Pani kariera rozwijała się w zawrotnym tempie. Jak dziś myśli pani o tych czasach?

Katarzyna Butowtt: To były pracowite i szalone czasy. Zaczęłam pracować mając 15 lat. Dziwię się, że nie wyrzucili mnie najpierw ze szkoły, a potem ze studiów. Próbowali, ale bezskutecznie. Koniec końców pogodziłam pracę z nauką. Modeling nie jest łatwym kawałkiem chleba. Choć bycie modelką z zewnątrz może wydawać się fascynujące, to jednak rzeczywistość jest zupełnie inna. Pod względem psychicznym i fizycznym to naprawdę ciężki zawód.

W jednym z wywiadów powiedziała pani: „To była strasznie głupia i próżna praca. Wstydziłam się tego, że jestem modelką.” Jak pani myśli o tym z perspektywy czasu? Nadal tak pani uważa?

Wciąż o pracy modeliki myślę w ten sposób. Ten świat i ta praca postawiona jest na głowie. O modelkach, aktorach, celebrytach mówi się wiele, często są to nieistotne rzeczy. O lekarzach, naukowcach, ludziach, którzy robią coś wielkiego, wartościowego, często się milczy. Stąd moje określenie, że praca modelki jest trochę ogłupiająca i próżna.

Gdyby mogła pani cofnąć czas, wybrałaby pani tę samą ścieżkę, czy jednak poszłaby inną drogą?

Marzyłam żeby zostać weterynarzem, jednak ze względu na uczulenia, alergie nie mogłam rozwijać się w tym kierunku. Czy jeszcze raz poszłabym tą ścieżką? Wydaje mi się, że tak. Gdyby inaczej potoczyło się moje życie zawodowe, inaczej wyglądałoby również moje życie prywatne. Nie poznałabym wielu cudownych ludzi i mojego męża. W życiu spotkało mnie nie tylko mnóstwo nieprzyjemności, ale także wiele niezapomnianych, cennych chwil.

Mam poczucie, że w pewnym momencie zrobiło się o pani ciszej. Co robiła pani w tym czasie?

Świadomie wycofałam się z tzw. bywania i robienia wielu rzeczy na siłę. Stwierdziłam, że to wszystko nie ma sensu. Bardzo zaangażowałam się w pracę Fundacji dr Clown. Przez ponad 10 lat, minimum trzy razy w tygodniu, odwiedzałam warszawskie szpitale. To było naprawdę wyczerpujące fizycznie. Byłam wolontariuszką – doktor Guzik. Śmiechem, rozmową, interakcją próbowałam na chwilę odwrócić uwagę dzieci, rodziców, personelu od bardzo niekomfortowej sytuacji w jakiej znajdują się pacjenci. Miejsce dziecka jest na placu zabaw a nie w szpitalu. To było moje główne zajęcie. Bardzo się zaangażowałam, a z fundacją jestem związana do dzisiaj. Przestałam odwiedzać szpitale, bo zaczęłam łapać wszystkie choroby dziecięce. Teraz pomagam fundacji i „odcinam kupony” od tej „głupiej” przygody modowej. Kiedy dzwonię do prezesa dużej firmy, by coś załatwić dla fundacji, przedstawiam się i słyszę: „Pani Kasiu, Pani się nie musi przedstawiać…” Wszystko jest po coś.

fot. Matylda Rosłaniec

Dlaczego akurat fundacja? Jak zrodził się pomysł wolontariatu?

Wiedziałam, że wiele lat po ukończeniu studiów nie mogę powiedzieć „to ja, teraz będę psychologiem.” Chciałam zająć się czymś związanym z moim wykształceniem. Od zawsze chciałam zostać społecznikiem i robić coś pożytecznego. Najpierw, jako obserwator z innymi wolontariuszami odwiedziłam oddział, by zobaczyć jak to wszystko wygląda od środka. Obawiałam się wykonywania magicznych, cyrkowych sztuczek w obliczu cierpienia i choroby. Okazało się jednak, że wykonujemy bardzo terapeutyczne działania. Zdecydowałam się spróbować. Wywołanie uśmiechu na dziecięcej twarzy jest najpiękniejszym prezentem. Pamiętam kiedy jedna dziewczynka, która miała zostać wypisana ze szpitala w poniedziałek, symulowała nagłe pogorszenie stanu zdrowia, żeby spotkać się z klaunami, którzy mieli przyjść we wtorek.

Dzisiaj wszyscy wykorzystują social media do komunikacji ze światem, do zarabiania pieniędzy. Pani jednak nie wydaje się być tym zainteresowana…

Podchodzę do tego z wielkim dystansem. Produkcja filmu poprosiła mnie, żebym założyła konto na Instagramie, by „przypomnieć” się światu. Sama nigdy o tym bym nie pomyślała. Skoro jednak się już pojawiłam, postanowiłam przemycić także tematy związane z fundacją.  

Po wielu latach nieobecności otrzymała pani propozycję zagrania głównej roli w filmie „Jezioro Słone„. Jak to się odbyło?

Zadzwonił reżyser obsady, który poinformował, że Kasia Rosłaniec się we mnie zakochała i chce żebym zagrała główną rolę w jej nowym filmie. Zaniemówiłam. Zapytałam: „dlaczego ja, przecież nie jestem aktorką!”. Usłyszałam, że chodzi konkretnie o mnie. Spotkałam się z Kasią. Otrzymałam scenariusz – na każdej jego stronie widniał napis: „egzemplarz dla Katarzyny Butowtt”. Byłam przekonana, że jestem w ukrytej kamerze, że ktoś chce mnie wkręcić. Wychodząc z kawiarni rozglądałam się, czy nikt mnie nie nagrywa, czy nikt nagle nie wyskoczy zza rogu. Nic takiego oczywiście nie miało miejsca. Scenariusz mnie zachwycił. Umówiłam się z Kasia, powiedziałam, że spróbuję.

fot. Matylda Rosłaniec

Jak się pani odnalazła na planie filmowym?

Przez długi czas pracowałam z Kasią i scenariuszem w ręku. Kasia tłumaczyła mi jej punkt widzenia, wszystko omówiłyśmy dokładnie. Choć strasznie się bałam to myślę, że odnalazłam się w tym wszystkim naprawdę dobrze.

Zastanawiam się, czy był taki moment, w którym żałowała pani podjętej decyzji. Taka chwila, w której chciała pani uciec?  

Były dwa takie momenty. Pierwszym razem byłam bardzo zmęczona fizycznie, myślałam, że dłużej nie dam już rady. Drugim razem byłam wymęczona po ciężkich emocjonalnie scenach. Moja rola wymagała dużej pracy na emocjach. Aktorzy, którymi się otaczałam są naprawdę wspaniali i mają ogromne doświadczenie. A ja? Oni pracowali warsztatem, a nad moimi emocjami pracowała Kasia. Były momenty, że byłam poszarpana i wyczerpana.  

A rola jaką zagrała pani w filmie wniosła coś do pani życia prywatnie? Może czegoś się pani o sobie dowiedziała? 

Pojawiły się głębsze przemyślenia dotyczące mojej rodziny, moich rodziców. Film nie dotyczy mojego małżeństwa, a tego czego moja rodzina doświadczyła kiedy byłam dzieckiem. Dzięki pracy na planie filmowym zafundowałam sobie niezłą psychodramę. Musiałam przerobić sobie swoje dzieciństwo i swój dom. To było duże wyzwanie.

Spojrzała pani na swoje dzieciństwo lepiej?

W większym stopniu udało mi się zrozumieć moich już nieżyjących rodziców. Lepiej zrozumiałam ich dylematy życiowe i małżeńskie. W filmie pojawiają się namiętność, seksualność, to bardzo mądry i „ciężki” film. Opowiada o przemocy finansowej, słownej. W związkach takie rzeczy też się niestety zdarzają.

Fot. Matylda Rosłaniec

W rodzinnym domu doświadczyła pani takich przykrych sytuacji?

Jak najbardziej. Dopiero na planie wszystko do mnie dotarło, wszystko zrozumiałam. Kiedy w domu, na spokojnie czytałam scenariusz, tak do końca nie rozumiałam co tam się naprawdę wydarzy. 

Aktualnie cały miesiąc na naszym portalu poświęcony jest samoopiece. Namawiamy kobiety, żeby zadbały o siebie. Robi pani coś tylko dla siebie?

Sprzątam! Choć brzmi to śmiesznie przy sprzątaniu tak naprawdę się odprężam i relaksuję. Jeśli mamy bałagan w głowie, staramy się zrobić porządek wokół siebie z nadzieją, że w życiu też się nam jakoś poukłada. Mnie to naprawdę pomaga. Przywiązuję również dużą uwagę do aktywności fizycznej. Codziennie, z samego rana, mocno się naciągam. Stosuję się do ćwiczeń zalecanych przez rehabilitantów. W ciągu dnia ćwiczę przez 30 minut. W przeciwnym razie zardzewiałabym! Robię to dla siebie, by jak najdłużej być sprawną. Nie mam dzieci, nie mam wnuków, sama muszę o siebie zadbać. Chociaż z tymi dziećmi i wnukami to też różnie bywa. Wszędzie chodzę na pieszo. Co najmniej dwa razy w tygodniu szybko, intensywnie maszeruję po lesie przez minimum dwie godziny.

Czas mija nieubłaganie, nie da się go zatrzymać. Jaki jest pani stosunek do swoich lat, do wieku, lubi pani siebie?

Nie mam wyboru. Godnie przyjmuję to, co jest. Od dawna nie farbuję włosów, lubię je takie jakie są. Chodzę ubrana głównie na czarno-szaro, dzięki czemu kolor włosów współgra z moimi stylizacjami. Nie ingeruję w swoją urodę. Polubiłam siebie, jest mi ze sobą dobrze, nie chcę nic zmieniać.

Polubiła pani siebie. Dobrze rozumie, że nie zawsze tak było?

Wcześniej nie lubiłam siebie. Teraz na szczęście jest ok. Musiałam wiele przepracować, poukładać sobie w głowie. Jest taka śmieszna historia o przedszkolaku, który wchodzi do domu, rzuca worek z kapciami i mówi: „a ja fajny jestem!”. Staram się myśleć o sobie w ten sposób.

Czego pani w sobie nie lubiła?

Wszystko związane jest z tym co wyniosłam z domu, w co zostałam wyposażona – jakim będę człowiekiem i jak się będę z tym czuła. Niestety, to co robią niektórzy rodzice swoim dzieciom jest okrutne. Nie miałam łatwego dzieciństwa. Kiedyś mówiło się, że dziecko musi być nakarmione i ubrane, bo co ludzie powiedzą. Reszta nie była ważna. Stwierdziłam, że to nie moja wina, że jest tak, a nie inaczej. Wcześniej myślałam, że skoro siebie nie lubię i postrzegam siebie w takim złym świetle to musi być ze mną coś nie tak. Rodzicom wybaczyłam. Siebie polubiłam.