Kiedyś śpiewała „A to co mam”, a coś optymistycznego raczej nigdy do niej nie pasowało. Mówi o sobie, że wspięła się na najwyższy szczyt dołowania się. Teraz postanowiła z niego zejść i zacząć żyć jednak inaczej. Czy to siła skończonych już 40-lat, dojrzałość, miłość? Rozmawiamy z Kasią Kowalską o zmianach, które zaszły w postrzeganiu przez nią świata.
Ewa Raczyńska: Nie dłubać w przeszłości, wyrzucić złe wspomnienia, przekonanie, że będzie lepiej – to wszystko można usłyszeć w Twoim najnowszym singlu. Czyżby Kasia Kowalska znalazła receptę na pogodniejsze życie?
Kasia Kowalska: Zdecydowanie tak. Od jakiegoś czasu ze strony osób, którzy pracują z ludźmi – psychologów, terapeutów, trenerów personalnych słyszę, że kobieta po 40-tce ma największą moc, która jest wynikiem jej życiowego doświadczenia, nabrania dystansu do świata. Ona sama jest dojrzała, ukształtowana, potrafi głośno mówić o tym, czego potrzebuje, a czego nie. Ma taką dużą świadomość siebie. I ja, dziś będąc kobietą po 40-tce z tym wszystkim się zgadzam. Myślę, że moje doświadczenia, moja dojrzałość ma wpływ na to, jaka teraz ja jestem. I dzisiaj już wiem, że pewnych rzeczy nie da się wcześniej załatwić, nie da się ich zaretuszować i przeskoczyć.
To trochę tak, jak ze skakaniem na wuefie w szkole przez kozła. W życiu każdy z nas musi spróbować przeskoczyć przez tego swojego kozła, poradzić sobie z tą swoją przeszkodę, która go blokuje, hamuje. To jednak wymaga czasu, wymaga pokory, wymaga przyjęcia tego, co jest, ale też szukania dobrych rzeczy. Ja w końcu wyznaję filozofię nieuciekania od problemów i od ludzi, którzy mi te problemy stwarzają. Dzisiaj uważam, że oni są moimi nauczycielami. Każda relacja trudna dla mnie – czy to damo-męskich, czy też inna sprawiała, że uruchamiała się we mnie tendencja do ucieczki, zawsze kończyło się zawsze tak samo. A przecież po coś się z daną osobą w życiu spotykamy, chociażby po to, żeby móc przepracować rzeczy, które są w nas, bo każdy z nas pełen jest wspaniałych rzeczy, ale też pełen tych zdecydowanie mniej wspaniałych. Tylko im szybciej zdamy sobie z tego sprawę, im szybciej to zaakceptujemy, przepracujemy, to będzie nam po prostu w życiu lżej.
I jest Tobie lżej?
Wiesz, ja przez ostatnie dwa lata bardzo mocno weszłam w pracę nad sobą. I to zarówno w aspekcie fizycznym, jak i duchowym. Zaczęłam od fizycznego i to mi dało taki piękny budulec i siłę do pracy duchowej, pracy nad sobą. I pewnie stąd te wszystkie przemyślenia. Kurczę, dlatego też zależało mi, żeby ta nowa piosenka była pewnym zwrotem dla wszystkich nie tylko kobiet, ale w ogóle tych, którzy żyją. Bo ja mówię o takich rzeczach oczywistych, tyle tylko, że właśnie te najbardziej oczywiste najtrudniej nam zaakceptować i wprowadzić w życie. Może klepanie o takich osobistych sprawach, jak choćby o tym, że nie dłubać w przeszłości, nie rozpamiętywać tego co było, jest czymś banalnym, ale sama po sobie wiem, że czymś bardzo trudnym. Bo ja też złapałam się na tym, że z jednej strony wracam do tego, co było, a z drugiej wybiegam w przyszłość kompletnie nie skupiając się na tym, co jest teraz, w tej chwili, w której właśnie jestem.
Zrozumienie tego, to ciężka praca, dla mnie oczywiście też, a dla mnie pisanie i tworzenie muzyki jest nadal przede wszystkim pewnym rodzajem głębokiej terapii.
To teraz widzisz szklankę do połowy pełną, ale już bez trucizny?
Podoba mi się to powiedzenie Woody’ego Allena, bo to on powiedział, że widzi szklankę do połowy pełną, tyle tylko, że jest ona wypełniona trucizną. Ja myślę, że bliższa dzisiaj jestem powiedzeniu: „jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz”, bo w 80% jesteśmy kowalami własnego losu. Oczywiście nie mówię tu o przypadkach, gdy ktoś jest przez życie potraktowany niesprawiedliwie, bo choruje ciężko na coś, czego nie da się wyleczyć. To są ekstremalne przypadki i tutaj nie ma mocy, nie jesteśmy w stanie tego pokonać zrozumieć i zaakceptować.
Ktoś kiedyś powiedział, że człowiek może naprawdę być szczęśliwy. To my sami decydujemy o tym. Jeśli wybieramy opcję bycia nieszczęśliwym, to jest w nas po prostu jakaś tendencja do tego, żeby się nieustannie dołować.
Ja jestem, a raczej byłam mistrzynią dołowania się. Wydaje mi się, że doszłam tu do pewnego mistrzostwa, wspięłam się na Mount Everest dołowania się i szczerze – wydaje mi się, że już wyżej się nie da. Ale przyszedł na szczęście taki dzień, kiedy postanowiłam spojrzeć z tego Mount Everestu w dół i stwierdziłam: kurczę, świat jest naprawdę piękny, a ja wcale nie muszę siedzieć na tym szczycie ledwo oddychając, tylko mogę zejść, porobić niezwykłe proste rzeczy i nacieszyć się czymś normalnym.
W zrozumienia tego wszystkie bardzo pomógł mi mój syn. Ignacy wprowadził do mojego życia dużo obowiązków, takich naprawdę przyziemnych i to też zweryfikowało mój czas wolny i ograniczyło zdecydowanie czas, który mogłam poświęcić na dołowanie się. Nie mogłam mieć go tak dużo i musiałam pokazywać Ignacemu, że mama jest silna, bo jest, ale o tym zapomniała na jakiś czas. Każda kobieta zapomina o tym, że jest silna.
Lubisz kobiety?
Ja w ogóle jestem fanką kobiet, dużo większą niż mężczyzn. Oczywiście faceci są nam potrzebni, ale z własnych obserwacji widzę, że kobiety są naprawdę silne, wspaniałe i jak sobie coś postanowią to do tego dążą. Są wytrwalsze, nie poddają się tak łatwo. Tak też dzisiaj siebie postrzegam, jako wojowniczkę, a nie jako osobę, która poddała się nastrojowi i zrezygnowała z życia. Nie mam nawet czasu na to, żeby tak myśleć, choćby z tego względu, że jestem obserwowana przez ośmiolatka, który czerpie ze mnie wzór, a ja chcę być dla niego jak najlepszym wzorem.
Inne jest to Twoje drugie macierzyństwo? Olę urodziłaś mając niewiele ponad 20 lat, Ignacy pojawił się w Twoim życiu, kiedy miałaś 35 lat.
Tak, wiadomo, że jest inne, choć w zasadzie chyba nie można tego nawet porównać. Inne jest ze względu na to, że mam to doświadczenie inne. Kiedy patrzę jak jest dziś, a jak było kiedyś, to na pewno teraz jest mi dużo łatwiej. Ale też nie mogę powiedzieć, że macierzyństwo po 30-tce jest o wiele lepsze. Nie wiem, nie mając tego pierwszego dziecka nie wiedziałabym tylu rzeczy, które wiedziałam przy Ignacym.
Mówisz, że przeszłaś życiowy detoks…
Tak, zaczęło się od chronicznych zapaleń i przeziębień i chorób, które odbierały mi zdecydowanie chęć do życia. I pewnego razu wylądowałam u bardzo zacnego trenera, który jako pierwszy się ze mną nie cackał, tylko powiedział: „Dziewczyno weź się za siebie, musisz w końcu zrobić dla siebie coś konkretnego, bo będzie z tobą krucho”. I nie wiem dlaczego, ale wtedy go posłuchałam i to poskutkowało tym, że zaczęliśmy razem ćwiczyć, rozpisaliśmy sobie plan, co chcemy osiągnąć krok po korku. I tak wzięłam udział w biegu na 10 km, później przebiegłam półmaraton, a w końcu też i maraton. I dzisiaj wiem, że to wszystko jest możliwe, że każda rzecz, jaką sobie zaplanujemy jest do osiągnięcia i nie mówię tu tylko o kwestiach sportowych, czy fizycznych. Potrzeba tylko chęci. Dzisiaj biegam regularnie, już nie jakieś długie dystanse, jednak świadomość tego, co potrafię, jakie własne ograniczenia i słabości byłam w stanie pokonać, działa bardzo na psychikę. Dzisiaj wiem, że to kwestia nastawienia.
A jednak, praca nad własną fizycznością, wzmacnia też naszą psychikę?
Tak, bo mamy kontakt przede wszystkim ze swoim ciałem, czujemy ból, zmęczenie, naciągnięte łydki. Przez wiele lat nie miałam w ogóle kontaktu ze swoim własnym ciałem. Natura dała mi dość szczupłą sylwetkę, pewnie też dlatego nigdy się na tym nie skupiałam. Jednak w życiu nie chciałabym wrócić do tego, jak wyglądałam 10 lat temu, bo teraz jestem o wiele sprawniejsza i pewniejsza siebie.
Wiesz, w ogóle sport trzyma PESEL bardziej w ryzach, zatrzymuje dosyć poważnie proces starzenia. Naprawdę tyle, co ja dostaję teraz komplementów, to nigdy tylu nie słyszałam. Myślę, że to aura człowieka, który prowadzi zdrowy styl życia.
Czyli najpierw trening fizyczny, praca nad ciałem, a potem praca nad sobą? Otwarcie mówisz o swojej psychoterapii.
Oczywiście, uważam, że za błogosławieństwo fakt, że terapia jest teraz powszechnie dostępna i że możemy z niej korzystać. Wiem po sobie, że czasami wystarczy jedno, dwa zdania na ileś tam sesji, ale coś w tobie kliknęło i ci pomogło w sposób znaczący. Trzeba tylko mieć odwagę i chcieć troszczyć się siebie. Nikt bardziej niż my same się o nas nie zatroszczy. I mówię to w kontekście kobiet, które, tak uważam, mają dużo więcej obowiązków i pracują o wiele ciężej niż mężczyźni na swój sukces. I jeśli jeszcze do tego dołożyć te nasze kobiece obciążenia, zmiany, emocjonalność i wrażliwość, gdy cały nasz świat składa się z tysięcy kolorów, to bardzo ważne jest, aby się nie wstydzić o siebie dbać.
Poza tym uważam, że każda droga, która pomaga dotrzeć do siebie, poczuć i zaakceptować siebie, czy to jest terapia, czy to jest bieganie, czy pływanie, joga, cokolwiek – to jest bardzo dobrze zainwestowany pieniądz i czas w nas samych.
Co wpłynęło na te zmiany, które w Tobie zaszły, w Twoim postrzeganiu świata?
Na pewno to moje drugie macierzyństwo, uprawienie sport, ograniczenie używek, z którymi z wiekiem organizm coraz ciężej sobie radził. Czyli taka totalna trzeźwość i kontrola ciała i ducha. Podstawą do zmian było przede wszystkim zmiana odżywiania się, sport i tak zwany detoks.
Powiedziałaś kiedyś, że do nagrywania piosenek inspirują cię nieudane związki z mężczyznami. Z tą nową płytą też tak było?
Zdecydowanie nie. Teraz inspiruję się sama sobą i chyba na tym polega wyjątkowość tej płyty. Oczywiście uwielbiam mężczyzn, pracuję z nimi od ponad 20 lat, z samymi facetami w zasadzie i mam z nimi fajne relacje. Można powiedzieć, że ich trochę znam. Ale nie ukrywam, że należę do silnych kobiet i czasem mężczyźni mnie zawodzą dlatego, że jestem od nich silniejsza. Ale to ich nie umniejsza. Po takich doświadczeniach skupiam się raczej na tym, że bardziej doceniam wtedy siebie, na tym co mogę zrobić sama dla siebie. I robię to nie oglądając się na kogoś drugiego.
Teraz dbam bardziej o siebie, nie tracę czasu na dylematy, czy on mógł to zrobić, a dlaczego ja to zrobiłam. Wolę wziąć daną decyzję w swoje ręce i iść do przodu już tego nie roztrząsając na miliony kawałków. Życie jest za ciekawe, żeby tak się drapać i męczyć.
Oczywiście moja ścieżka nie należała do najłatwiejszych… Pewnie miałam taką misję w życiu, żeby o tym opowiadać i być może przez te moje opowiadania paru osobom zrobiło się lżej. Jeśli tak się stało, a wiem, że się stało, to było warto.
Teraz jestem na ścieżce, na której chcę przekazać kobietom, że są o krok od poczucia się naprawdę zajebiście, tylko muszą wziąć się za siebie, zadbać, myśleć o sobie i poświęcić sobie swój czas.
Ostatnio najczęściej w Twoją stronę pada pytanie: gdzie byłaś przez ostatnie osiem lat. Nie masz ochoty powiedzieć: dbałam o siebie, w końcu pomyślałam o sobie?
Teraz niebywanie postrzega się przez pryzmat niechodzenia na różne imprezy, a ja na nie chodzę i chodzić nie będę. W ogóle rzadko wychodzę, bo inne rzeczy są dla mnie ważniejsze od pokazywania się. Ale taki jest teraz świat, jak nie byłaś to znaczy, że cię nie ma. A ja jestem, tyle tylko, że u siebie w domu.
Osiągnęłaś stan równowagi? Masz poczucie, że tu i teraz to jest miejsce, w którym chcesz być?
Mam poczucie, że jestem na właściwiej ścieżce, ale ona jest kręta i zawiła i z pewnością nie jest łatwa. Bo moje życie nie jest łatwe, bo gdyby było tylko przyjemne, byłoby nudne. A ja lubię wyzwania i każda moja miłość, każdy mój związek zawsze dla mnie takim wyzwaniem był. Dzisiaj jestem na ścieżce, która daje mi możliwość rozwoju i dostrzegania wielu ciekawych rzeczy, o których kiedyś nie chciałabym się wiedzieć, nie wiedziałabym też o nich, gdybym czuła się tak w pełni super ze sobą i w swoim życiu. Mogę dzisiaj powiedzieć, że widzę światełko w tym tunelu, ale ten tunel jest jeszcze długi.