Jeszcze wczoraj miałam znajomą. Ostatnio znałyśmy się bardziej wirtualnie niż fizycznie, nie mniej jednak była to postać z krwi i kości. Osoba, z którą nie raz zdarzało mi się wdać w kulturalną, rzeczową wymianę poglądów. W tylu samo kwestiach zgadzać, co spierać. Dziś od rana, S. nie widnieje na mojej facebookowej liście znajomych, a ja nie figuruję już na oznaczeniach zdjęć, które S ma swoim albumie „Zakopane 2007”. Moje wiadomości wylądują teraz w folderze „inne”. I zapewne S. już nigdy ich nie przeczyta. Razem z grupą kilkunastu innych szczęśliwców, zostałam przez S. odesłana w facebookową otchłań dla „innych użytkowników”. Tych gorszego sortu. Czy to głupota, czy prowokacja?
Masz babo placek! Czym sobie na to zasłużyłam? Rzecz bardziej banalna, niż warta uwagi. Zawinił pewien obrazek, komentujący polityczną rzeczywistość. Niefrasobliwie udostępniłam go na swoim profilu, zapewne również pod wpływem impulsu, a raczej, co tu kryć, stanu najwyższego wnerwienia na ostatnie zdarzenia. S. się obrazek nie spodobał, obraził jej uczucia, uderzył w jej „poczucie polskości” i dał jej kopniaka w sam środek dumy z osiągnięć naszego narodu. Wszystko to spowodowało, że już się nie znamy. Nie można przyjaźnić się z kimś, kto ma inne poglądy, prawda?
Inna koleżanka wrzuciła na swój profil fotografię, którą pewnie znacie już wszyscy. Tłum manifestujących, ktoś niesie tabliczkę, a na niej przybite, martwe zwierzę. I jeszcze dowcipny napis, dla uzupełnienia tej gry słowem. Wszyscy już wiedzą, że to taka szarada, kryjąca w sobie nazwę programu pewnego dziennikarza. Dziennikarza z lisem, o przepraszam, z tym zwierzątkiem w nazwisku.
Znajoma opatrzyła fotografię podpisem „bez komentarza”. Całkiem słusznie, obrazek sam w sobie stanowi niemy komentarz. Ale nie udało się. W ciągu dosłownie kilku minut pojawiła się lawina opinii. Ktoś się na kogoś obraził, ktoś obraził kogoś, ktoś w zacietrzewieniu, złości, w nerwach wylał na kogoś wirtualne wiadro pomyj, żalu, frustracji i nienawiści. I pewnie ktoś, wyrzucił niejednego ”kogoś” ze swoich znajomych. Tylko dlatego, że o pewnych sprawach myśli inaczej, że nie przyklaśnie jego argumentom, że nie przytaknie twierdząco głową „Tak, właśnie, masz całkowitą rację”… Bo przecież moja racja jest bardziej „mojsza” i to jest najważniejsze. I wcale nie liczy się tu żadna logika, jakość czy wartość argumentów, wiedza, życiowe doświadczenie. Kiedy po obu stronach króluje głupota i chęć „przekrzyczenia” albo sprowokowania przeciwnika, masz ochotę tupnąć nogą i zawołać: dość! Tak się po prostu nie da.
Co się z wami dzieje, ludzie? Czy już nigdy nie będziemy potrafili się różnić? Zamkniemy się we wrogich obozach, z daleka obserwując tych, co „myślą niesłusznie”? Dlaczego przestajemy widzieć w naszych światopoglądowych oponentach drugiego człowieka, dawnego przyjaciela? Dlaczego przekreślamy od razu wszelkie szanse na jakąś wymianę myśli, twórcze spory, próbę zrozumienia drugiej strony? Jak chcemy zrozumieć, ogarnąć ten świat? Czy, wzorem pana, który wydziedziczył swoje dziecko, bo zagłosowało na inną niż jego ojciec partię, pozrywamy więzi z najbliższymi, tylko dlatego, że inaczej widzą i rozumieją rzeczywistość?
Rozmawiam z K., wspólną z S. znajomą. Ten dialog jest „bezpieczny”, obie znamy swoje poglądy nie od dziś. – Mnie też S. wywaliła, tydzień temu. Za te kacze nóżki, pamiętasz? – opowiada K. – Ale to jeszcze nic. Mój ojciec (tata K. to zapalony internauta i komentator wydarzeń bieżących) pokłócił się na amen ze swoim przyjacielem. Takim od dzieciństwa. Zerwali znajomość. Tata pytał mnie nawet jak go zablokować. – O co poszło? – pytam. – Obaj uczestniczyli w weekendowych marszach. Tylko każdy innego dnia. Oto właśnie cała awantura. A w zeszłym tygodniu tata poszedł z małą (córeczka K. ma trzy lata) na plac zabaw. Tam, tak „pożarł się” z moją sąsiadką (przyszła z czteroletnim wnuczkiem) o Trybunał Konstytucyjny, że na koniec zabronili dzieciom się ze sobą bawić. Rozumiesz to?
Nie rozumiem. Ale obserwuję prawie codziennie. Nawet w zaprzyjaźnionym warzywniaku, czy w kolejce do kasy w osiedlowym sklepie spożywczym. – Z tymi się nie rozmawia – mruga do mnie porozumiewawczo właścicielka „Smacznego warzywka” na widok pary stałych bywalców. – Ja tylko przytakuję, bo ostatnio tak nagadali tej pani z pieskiem w czerwonym kubraczku, że się biedna popłakała.
Wiem o co poszło, słyszałam tę dyskusję. Rzadko kiedy zdarza się rzeczowa, pokojowa dyskusja zwolenników liberalizmu z tymi, którzy popierają nurty narodowo-katolickie. Ale żeby zaraz z grubej rury?!
Kochani znajomi z Facebooka i nie tylko! Pamiętacie jeszcze, jak się poznaliśmy? Lubiliśmy się prawda? W. nieraz pomógł A. w potrzebie, gdy w grupie „nagła pomoc” umieszczała rozpaczliwe posty ”Ratunku! Samochód znów się zepsuł. Jest ktoś przy rondzie Babka?”. A P. ? P. codziennie dodawała kilka słów otuchy na tablicy M., gdy ta przechodziła ciężkie chwile po rozstaniu z chłopakiem. Dziś? A. nie rozmawia z W., P. zablokowała M. Na amen.
Droga S.! Wpadnij na szarlotkę. I przynieś te swoje kruche ciastka. Ich słodki, maślany smak, to jedyne co pamiętam dziś ze wspólnych ćwiczeń z makroekonomii. Tych na pierwszym roku. Wtedy jakoś łatwiej było rozmawiać, nawet o polityce.
Sąsiadko, tato K., przemiła paro z warzywniaka za rogiem! I jeszcze wy, z tym zwierzakiem przypiętym do zbitej z desek tablicy. Gdyby zamknąć was w jednym pomieszczeniu, pewnie skoczylibyście sobie do gardeł.
I oczywiście poczujecie się teraz urażeni, ale powiem wam jedno: dla mnie jesteście tacy sami.