Kobieto, która myślisz, że kontrolujesz swoje picie!
Piszę do ciebie z Ośrodka Uzależnień od Alkoholu. Ja, po dwóch kierunkach studiów, na wysokim stanowisku. Ja, matka, która odbierała listy gratulacyjne za osiągnięcia szkolne swoich genialnych dzieci. Ja, żona i kochanka swojego cudownego męża. Ja, idealne dziecko swoich wspaniałych rodziców. Najlepsza sąsiadka, fantastyczna przyjaciółka, człowiek, który nie jest obojętny na krzywdę innych. Ja, która obraziła się i zerwała wszelkie kontakty ze znajomym, gdy powiedział: – Daria, ty pijesz.
Ja piję?! Przecież ja pracuję, prowadzę dom, udzielam się charytatywnie. Jestem rozsądna, wykształcona, oczytana. Przecież to tylko lampka wina, czasem dwie. Kieliszek, który mieści trzy czwarte butelki, każdego wieczoru. Czasem też w dzień, gdy za dużo stresów w pracy czy w domu. Trochę więcej w weekendy, bo nareszcie można odpocząć. Nareszcie można zniknąć na całą noc z dwoma lub trzeba butelkami. I przed samą sobą uparcie tłumaczyć, że alkoholik to opuchnięty menel spod monopolowego. I wypierać własny, coraz gorszy wizerunek, gdy rano usiłuję sobie przypomnieć, kim tak naprawdę jestem. I dlaczego butelka wina jest pierwszą pozycją na liście codziennych zakupów.
To się w ogóle nie zaczęło. Nie było traumy po utracie pracy, zdradzie ukochanego, wypadku, w którym zginęło mi dziecko. To wino zawsze stało w szafce, w barku, w kuchennej spiżarce. Pod ręką, blisko, komfortowo. Kupione w sklepie z dobrymi trunkami, na które stać niewielu. Szczyciłam się tym, że wydanie kilkuset złotych, czasem jednorazowo, to nie problem. Przecież mnie stać, pracuję na to, mogę sobie pozwolić na taki luksus. Kpiłam z tych, którzy są przywiązani do papierosów, a sama od lat tonęłam w kieliszku, który wypełniam po brzegi… aż do dna butelki. Nie czułam aureoli, która zsuwała się z mojej głowy i zaciskała wokół szyi. Nie chciałam jej widzieć, a uczucie duszności, zagłuszałam kolejnym łykiem. Zapijałam ten mój „luksus”, żeby się tylko do niczego nie przyznać, żeby nie prosić o pomoc, nie powiedzieć prawdy. Żeby tylko nikt nie zapytał, co się ze mną dzieje, dlaczego zestarzała mi się skóra i roztrzęsły dotąd spokojne dłonie.
Czerwone złudzenie – tak zaczęłam nazywać ten pozorny lek na wszystko. Na zmęczenie, smutek, na poczucie bezsilności, na zły sen. Wystarczyło wyjąć korek, przechylić butelkę i zniknąć do lepszego, trochę rozmytego świata. Spokój wracał z każdym łykiem, stan euforii pojawiał po kolejnym kieliszku, błogostan władał całą mną po kolejnej butelce. I tylko przeszywający ból głowy pojawiający się wraz z bladym świtem, uświadamiał, najgorsze. – Pijesz, Daria.
Piję, bo już nie potrafię wyjść ze sklepu, bez czegoś mocniejszego. Piję, bo do szału doprowadza mnie widok pustego barku. Piję, bo dzieci za głośno krzyczą, a szef zbyt wiele wymaga. Piję, bo mąż wytknął mi, że przestałam o siebie dbać i chodzić na basen. Piję, bo starsza o 10 lat koleżanka, wygląda lepiej ode mnie. Piję, bo wtedy jakoś łatwiej znieść kolejny dzień i brak snu. Piję, bo lubię ten stan, gdy wszystko po mnie spływa, gdy każdy problem mam głęboko w dupie. Piję bo tylko wtedy potrafię się śmiać. Piję, bo boję się, że gdy przestanę, wszyscy odkryją, że nie potrafię bez tego żyć. Piję, żeby przetrwać w zakłamaniu i obłudzie przed światem i samą sobą.
Dziś odkryłam, że alkoholik to nie tylko ten, kto nieprzytomny i brudny zasypia na ławce. Uświadomiłam sobie, że ta piękna kobieta i matka, ta która ukończyła najlepsze studia, ta która ma cudownego męża, ta sama, która patrzy na mnie z lustra, to też alkoholiczka. Że mam szarą cerę, że ranek wita mnie wymiotami, że nie zawsze zdążam do toalety i budzę się we własnych odchodach, że straciłam przyjaciół i zdrowie. I, że mogę jeszcze zawalczyć o to, żeby ta obca twarz patrząca na mnie z odbicia w szybie znowu była mną.
Kobieto, która właśnie stoisz przed sklepem ze złudnym szczęściem, zawróć. Są lepsze ścieżki. Prawdziwe, prostsze i nie prowadzące do piekła uzależnienia. Ja je właśnie zaczęłam dostrzegać…