Powiedziałam, że odchodzę, ty kolejny raz uśmiechnąłeś się lekceważąco. Mówię tak sobie i mówię, czas płynie, a ja nigdzie nie idę. Wcześniej nie odeszłam, to i teraz nie odejdę. Nie można mi wierzyć, prawda? Poza tym, jak „odejdę”, dokąd, do kogo? No bo przecież, muszę do kogoś iść, nie odeszłabym tak po prostu, sama z siebie i dla siebie. Od ciebie się nie odchodzi – groziłeś nieraz. Dzieci? Dzieciom zrobię krzywdę jak odejdę, jak je zabiorę ze sobą. Kto będzie o nie wtedy dbał? – mówiłeś. Ty? No śmieszna jesteś. Przecież ty o nic nie potrafisz zadbać w tym domu, o nic. Zobacz, jak tu brudno, jaki bałagan. Więc o co ci chodzi?
Mówiłam, wiele razy o co mi chodzi – nie chciałeś słuchać. A może uważałeś, że to tak mało ważne, że nie ma co słuchać. I nie ma kogo. Albo było jeszcze inaczej. Kiedy nie słuchałeś, nie dopuszczałeś do siebie możliwości, że mogę mieć rację. Że może na tym idealnym obrazku jest jakaś rysa. To by znaczyło jednak, że w głębi serca wiesz, że postępujesz źle. Wiedzieć, że się błądzi, że krzywdzi się bliskich i nadal iść w zaparte? Tego nie zrozumiem.
Mówiłeś – „to wszystko twoja wina, to ty mnie prowokujesz”. Więc ja nad sobą pracowałam. Czytałam mądre książki, poszłam nawet na terapię, żeby nauczyć się mówić o swoich potrzebach, a nie odpowiadać krzykiem na krzyk, agresją na agresję. I wracałam z tych spotkań mądrzejsza, pełna nadziei, do ciebie. Pewniejsza. Że moja wina wcale nie leży tam, gdzie ty ją wskazałeś. Że skoro ja mogę, to ty też możesz się zmienić. Ale tu pojawiał się problem. Ja się zmieniłam, ty zostałeś ten sam. Po każdej kłótni, wracaliśmy do punktu wyjścia. Żadnych rozmów, żadnych wniosków, żadnej pracy nad sobą. „O co ci chodzi – powtarzałeś. – Po co psujesz ten spokój? Przecież dobrze jest teraz. Nie musimy tego „męczyć”, roztrząsać, analizować. No, o co ci chodzi? Dlaczego zawsze musisz wszystko zepsuć?”.
Więc milczałam, choć tyle rzeczy miałam ci powiedzieć. Takich pewnie, które ty wiesz i byłbyś w stanie zrozumieć, gdyby nie chodziło o ciebie. Nigdy nie pozwoliłeś, by dotarły do ciebie z całą odpowiedzialnością i ciężarem. Bo tak trudno samemu przed sobą przyznać, że jest się „przemocowcem”, prawda?
Chciałam ci powiedzieć, że:
Kiedy mówisz naszemu synowi, że wyrośnie na głupka, kiedy wykrzykujesz, że nie możesz na niego patrzeć, i powtarzasz, że jest gorszy, bo nie umie jeszcze tego, co większość dzieci w jego wieku – to jest przemoc.
Kiedy dajesz i zabierasz, bo jednak dochodzisz do wniosku, że nie zasłużyłam (na kwiatek bez okazji, nowy telefon w miejsce tego, który zniszczyłeś w złości, na życzliwość), to manipulujesz.
Kiedy obiecujesz mi coś ważnego, kiedy się na coś ważnego umawiamy, a potem, w ostatniej chwili rezygnujesz, zostawiając mnie ze wszystkimi zobowiązaniami samą i mówiąc: „trzeba było mnie nie prowokować” – to manipulujesz.
Kiedy traktujesz mnie jak kogoś gorszego od siebie, mniej inteligentnego i zabierasz mi różne przedmioty, bo twoim zdaniem źle ich używam – to jest przemoc.
Kiedy zrzucasz na podłogę moje ubrania z suszarki, choć jeszcze nie wyschły, żeby powiesić twoje, bo twoje są „ważniejsze” – to jest przemoc.
Kiedy nie pozwalasz mi porozmawiać z naszą córką, bo „tak zdecydowałeś wcześniej”, a tak naprawdę denerwuje cię to, że chcę jej poświęcić swoją uwagę – to jest przemoc.
Kiedy mówisz, że nie chce ci się wracać do domu, w którym jesteśmy my – twoja żona i dzieci – bo sprawiamy, że nie chce ci się żyć, tak bardzo jesteśmy beznadziejni – to jest przemoc.
Kiedy z prostych, banalnych sytuacji robisz dramaty „nie do przejścia”, a potem mówisz, że to przecież moja wina, że przeze mnie ci się „już nie chce” podjąć żadnego wysiłku – to jest manipulacja.
Kiedy wydzielasz mi pieniądze, mówiąc, że nie potrafię ich ani wydawać, ani oszczędzać – to jest przemoc.
I wiesz, twój brak woli, by tę świadomość do siebie dopuścić, to także przemoc. Bo nie trzeba nikogo uderzyć, żeby zadać mu ból i spowodować rany, które będą się goić latami. Ja chcę się rozstać, ty nie widzisz problemu. Może teraz już rozumiesz, dlaczego naprawdę odeszłam.