No więc myślę sobie: „Nie denerwuj się, nie angażuj zbytnio emocjonalnie na to, na co wpływu mieć nie możesz”. Gdyby to tylko było takie łatwe. Bo mnie proszę Państwa krew znowu zalała, para poszła uszami, bo jak można nie myśleć, jak można być tak ograniczonym widząc tylko jedną rację, nie dostrzegając setek problemów.
Mam wku*wa. I to totalnego, od wczoraj. Od kolejnego pomysłu naszego rządu. Ja nie chcę dyskutować, czy likwidacja gimnazjów to dobry krok, nie chcę mówić o deprawacji gimnazjalnej młodzieży, młodzieży, która teraz będzie w jednym budynku z siedmiolatkami rozpoczynającymi edukację.
I jasne, że znajomi nauczyciele od zawsze mi powtarzali: „gimnazjum to dla młodzieży najgorszy twór, nie jesteśmy w stanie nad nimi zapanować”, i oczywiste, że mamy sentyment do tych ośmioklasowych szkół, gdzie zawierało się przyjaźnie na lata, gdzie nikt po trzech latach nie odzierał cię z tego co dopiero poznane.
Ale świat się zmienia. Idzie do przodu. Tylko nie u nas. U nas co to, to nie. Mamy rodzić dzieci za 500 plus, które nie mają dostępu do bezpłatnych zajęć w szkole, gdzie za dodatkowe wizyty u logopedy jeszcze w przedszkolu trzeba zapłacić, nic mówią już o gimanstyce korekcyjnej, zajęciach na basenie. O nauce języka obcego nie wspominając. My wam damy 500 plus, a wy się martwcie o edukację swoich dzieci. I git.
Bo jak widać o edukację martwią się tylko rodzice. Czytam komentarze pod informacjami o zmianach w edukacji, decyzji o likwidacji gimnazjów i to co z tych komentarzy wypływa na pierwszy plan, to jedna wielka obawa rodziców o przyszłość ich dzieci. Bo dziś nie wiedzą na czym stoją, bo mają świadomość, że za chwilę dzieci albo będą musiały walczyć o miejsce w szkole średniej, albo będą uciekać na korytarzu przez jakimś narwanym ósmoklasistą w szkole-molochu, gdzie duża część dzieci stanie się anonimowa. Nie sposób nad wszystkimi zapanować.
A ja głupia myślałam, że reforma edukacji powinna zacząć się od naprawiania błędów, krok po kroku prowadzenie ścieżki edukacyjnej ku coraz wyższym standardom. A tymczasem mamy zrównanie z ziemią i zaczynanie wszystkiego od samego początku. Od zera, albo jeszcze niżej, bo struktury, które zostały zbudowane nagle znikną. Zostanie dziura.
Mam w głowie tysiąc pytań, od tych najbardziej ogólnych – co się stanie z budynkami, boiskami budowanymi w ramach zmiany edukacji i wprowadzenia gimnazjów. Dzisiaj Pani Minister mówi – lekcje będą się toczyć w dwóch budynkach w okresie przejściowym, ale który samorząd stać będzie na utrzymanie dwóch budynków, na doposażenie jednego, kosztem drugiego? Ile to jest pieniędzy, ile pieniędzy zostanie wyrzuconych w błoto, a mogłoby pójść naprawdę z korzyścią dla naszych dzieci.
Dlaczego zamiast niszczyć, nie zacznie się tego, co jest, budować lepszym. Patrząc nawet na polityczny rozum – lepiej ulepszać, wskazywać rozwojowe kierunki niż niszczyć. No, ale może to nie na polskie polityczne głowy. Tu trzeba pokazać: „Moje będzie na wierzchu, nieważne czyim kosztem”.
I już pal sześć te gimnazja, ale kiedy słyszę „nowa podstawa programowa” to szczerze mówiąc, robi mi się słabo. Bo już jest mowa o zwiększeniu lekcji historii – ciekawa jestem kosztem jakich innych lekcji? Może wychowania fizycznego, w końcu to, że polskie dzieci prowadzą w europejskiej czołówce otyłości nie ma znaczenia. A może kosztem nauki języków obcych. Bo skoro wracamy do „starego”, to nasze dzieci, tak jak my w podstawówce mogą się uczyć jednego języka. I co z tego, że Pani Minister mówi o dostępie do Internetu wszystkich szkół, jak w wielu brakuje komputerów, a te co są pamiętają zamierzchłe czasy. Jak choćby w szkole moich synów, gdzie dyrektor rozkłada ręce, bo skąd ma wziąć pieniądze na nowe. Ba, na nowe. Na naprawę tego złomu, co tam stoi w szumnie nazwanej klasie komputerowej. Śmiech na sali.
I co z edukacją seksualną naszych dzieciaków? Czy w podstawie programowej znajdzie się sensowna, oparta na naprawdę rzetelnych informacjach, a nie religijnym widzimisię nauczyciela propozycja nauczania nastolatków o ich seksualności? Niestety, szczerze w to wątpię. I jakim kosztem wprowadzona zostanie religia na maturę, kosztem, jakich lekcji, bo przecież godzina w tygodniu nie wystarczy… zapewne.
A najbardziej wkurza mnie to, że nic nie mogę. Że muszę siedzieć i czekać z założonymi rękami, co też głowy, którym wydaje się, że są najmądrzejsze, ustalą. Nie przedstawiono żadnego konkretnego planu, wiele pytań pozostaje kompletnie bez odpowiedzi. Ale idzie nowe… tyle, że to nowe bardziej jednak zalatuje starym. I naprawdę… chciałabym się mylić.