Tytuł może mało błyskotliwy, ale uwierz mi – zawiera w sobie wszystko. Nawet jeżeli nie wiesz do końca z „czym to się je”, to też idealne zrozumienie tematu. Ja właśnie do takich ludzi należałam (mogę już o sobie mówić w czasie przeszłym). Teraz już dokładnie, dosadnie i na własnej skórze dowiedziałam się czym jest zagadkowy Hunt Run.
Ale może zacznę od początku. Jeżeli nie czytałeś Biegnąc pomagam napiszę, że cel biegu był bardzo szczytny – pomoc dla małego Oliwierka. Na początku tylko tyle wiedziałam, to mi w zupełności wystarczyło. Dopiero z czasem zaczęły do mnie docierać hasła – bieg z przeszkodami, bieg „hardkorowy”, bagna, czołganie się w rurach. Uwierz mi, że mój strach osiągnął takie apogeum w piątek, jak przed obroną pracy magisterskiej (co najmniej). Dawno więc nie czułam takiego strachu i ciężko było mi sobie z tym poradzić.
Dookoła wszyscy pocieszali. Ale wybaczcie (Ci którzy to mówili), jakoś do mnie nie przemawiały, aż tak bardzo, słowa „dasz radę” od osób, które już brały udział w podobnych biegach, które na co dzień ćwiczą kilka godzin, które biegają, jeżdżą na rowerach, pływają…
No naprawdę… a ja
- ostatnio zrobiłam sobie dwa tygodnie przerwy
- nigdy nie przebiegłam więcej niż 9 km
- nie należę do osób, które lubią pływać (chociaż zdarza mi się)
- nigdy nie właziłam do rur, ani innych zakamarków, bo boję się ograniczonej przestrzeni
- nigdy nie wspinałam się po górach, tak stromych, żeby liny były potrzebne
To by było tak w skrócie. Więc jednego możesz być pewny – bałam się jak… no wiesz.
Jedyne, co mnie pocieszało to myśl, że nie biegnę sama. Całą trasę biegłam z moją połówką. Trasę, która okazała się troszeczkę dłuższa niż planowana – 10 kilometrów zamieniło się w prawie 15.
Pierwszych kilka metrów i od razu skok do zimnej wody. Niby super, bo upał straszliwy, ale jakoś tchu nie umiałam złapać. A serce waliło, jak oszalałe. W ustach sucho, ledwo łapałam oddech. Na szczęście, po czołganiu się, spacerze z oponą na ramieniu, wejściach na szczyt po to, żeby zaraz zejść i zjeżdżalni wodnej dotarłam do „wodopoju”. Pierwszy kryzys minął i już było tylko lepiej. Uwierzyłam, że mogę dać radę. Przeszkody, mimo, że dla moich 165 cm wzrostu ogromne, pokonywałam z pomocą obcych, ale jakże serdecznych ludzi. Nawet, jeśli było to kosztem ich czasu.
Rozmowy po drodze uświadomiły mi, że to „najgorsza” edycja. Najtrudniejsze podejścia zostały wybrane właśnie w tym roku. Więc chyba mogę być podwójnie dumna.
I niczego nie żałuję! Biegłam przede wszystkim dla Oliwiera i dla siebie. Pokonałam własne lęki i słabości. Nie będę udawać, że było łatwo. Ale naprawdę było cholernie warto!