Jestem dziennikarką, w swoim życiu napisałam wiele tekstów o tym, jak źle dzieje się na polskich oddziałach ratunkowych, słuchałam o wielogodzinnym oczekiwaniu na lekarzy, szorstkości (łagodnie rzecz ujmując), traktowaniu pacjenta z nieuwagą. Kiedyś zadzwoniła do mnie koleżanka i opowiadała o tym, jak dyspozytorka w pogotowiu powiedziała jej, że nie wyśle karetki do niemowlęcia z temperaturą 40 stopni. Matka była sama, bez samochodu, chorowały dwa bliźniaki, z jednym było bardzo źle. Ciekawe, jak miała sama, w środku nocy poradzić sobie w takiej sytuacji? Ale w Wigilię tego roku zobaczyłam, że nie wszędzie tak jest. Są miejsca, gdzie dba się o człowieka.
Może nie chodzi o samo miasto (sytuacja miała miejsce w Trójmieście), ale o ludzi. Coś, czego często tego nie zauważamy. Zresztą lekarze i ratownicy też nie zostawiają na nas suchej nitki, bo czasem na SOR przyjeżdżają ludzie, którzy mogliby pojechać do przychodni, kłócą się, wrzeszczą, często są pijani (dlatego dochodzi do niektórych wypadków). Tak więc kij ma dwa końce.
Rozumiem obie strony, choć bardziej pacjentów, bo wiem, jak człowiek czuje się bezradny, gdy coś się nagle dzieje i natychmiast potrzebujemy pomocy. I jak bardzo jest się w panice, gdy dzieje się coś komuś bliskiego.
W Wigilię w środku nocy moja mama zasłabła…
….wpadła na szklany stolik, a rozbite szkło ją poraniło. Jest starszą osobą, a jej najważniejszym celem życia jest nikogo nie martwić i nie robić mu kłopotu. Dopiero po chwili więc zaczęła mnie wołać.
Wpadłam do jej sypialni i oniemiałam. Wszędzie było mnóstwo krwi, z rany na podudziu krew tryskała, jak z fontanny. Nigdy czegoś takiego nie widziałam. Mama słabła, a ja – przyznaję– zachowywałam się, jak osoba niespełna rozumu. Biegałam, jak głupia z pokoju do pokoju, szukałam plastrów (sick!), w końcu próbowałam zadzwonić do prywatnej placówki, ale wszędzie czytałam: „otwarte jutro od dziewiątej”.
– Musimy jechać na SOR, na SOR, boże, jak ja mamy się tam dostać – powtarzałam patrząc na ranę. Szeroką, rozległą, długą. Tak naprawdę to nigdy wcześniej nie widziałam ludzkiego mięsa….
Dodam, że byłam bez samochodu, a w życiu nie wsiadłybyśmy do taksówki, bo przecież mama cały czas bardzo mocno krwawiła.
– Może zadzwoń na pogotowie– powiedziała cicho moja rodzicielka. – Jakoś strasznie mi słabo.
Nie będę się rozpisywała na temat chorób mamy, ale jest ich dużo. Najważniejsze, ma tylko 20 proc widzenia i to tylko w jednym oku, do tego problemy z sercem i krążeniem. Byłam przerażona i choć nie wierzyłam, że jakiekolwiek pogotowie przyjedzie do 75– latki, która, jak kretynka, rozbiła szklaną szafkę (takich ocen się spodziewałam), zadzwoniłam.
Pani odebrała po chwili. Była cierpliwa, spokojna i miła…
Miała tak kojący głos, że w sekundę poczułam się bezpiecznie. Dokładnie o wszystko wypytała, uspokoiła mnie, powiedziała, co mam robić krok po kroku (zacisnąć ranę mocno – pewnie to głupie, ale w tej panice, nawet o tym nie pomyślałam). Zapytała, czy jesteśmy szczepione, czy mama ma objawy covidu. Minutę później oznajmiła: „Proszę się nie martwić, karetka już jedzie”.
Zachowywałyśmy się z mamą, jak głupie – martwiłyśmy się, że ratownicy nas ochrzanią (bo co ich to obchodzi, że nie mam samochodu), że będą niemili, że to i tamto. Uświadomiłam sobie, że zachowujemy się, jak klasyczne ofiary, ale przecież nie dlatego, że nimi jesteśmy. Przemawiało przez nas doświadczenie nasze, naszych znajomych i przyjaciół.
Dosłownie 10 minut później podjechała karetka. Dwóch ratowników, którzy wykazali się ogromną empatią. Uspokoili i mnie, i mamę. Dokładnie ją obejrzeli, tłumaczyli cierpliwie, co mam robić (obmyć ranę, nałożyć skarpetki, spróbować włożyć buty, do kieszeni szlafroka wsadzić jej komórkę). We wszystkim pomagali. Stwierdzili, że muszą zabrać ją na SOR, instruowali mnie, co będzie i jak mam się zachowywać, bo było wiadomo, że nie mogę jechać.
20 min. później mama zadzwoniła, że jest w szpitalu na gdańskiej Zaspie i zaraz będą ją zszywać. Lekarz, choć zmęczony po ciężkiej operacji, był uważny i empatyczny. Zlecił bardzo dokładne badania, pielęgniarki też były kochane. W miejscu, gdzie przywieźli mamę leżał kompletnie pijany facet. Spał, budził się, przeklinał, znów zasypiał, a po chwili wyzywał pielęgniarkę. „Ja bym go zamordowała”, mówiła później mama.
I owszem, dopiero następnego dnia o dziesiątej rano zadzwoniła, żebym po nią przyjechała. Noc spędziła na wózku, lekarz zniknął, ale tylko dlatego, że miał kolejną ciężką operację. Co chwila kogoś gdzieś przewozili. Mimo to pielęgniarka pytała o jej samopoczucie, przynosiła wodę, cierpliwie odpowiadała na każde pytanie – choć też była po iluś godzinach dyżuru.
Niby tak powinno być zawsze. Ale sami wiemy, że nie jest.
Jeszcze raz bardzo dziękuję w imieniu swoim i mojej mamy.