– Było trudno. Przez pierwsze dwa dni płakałam. Najbardziej uderzyło mnie to, że te małe dzieci, które już urodziły się w obozie, i innego życia nie znają, chodzą uśmiechnięte i są niezwykle otwarte, życzliwe. Potrafią bawić się dosłownie wszystkim, co mają akurat pod ręką – butelką, kawałkiem patyka, pięcioma kamykami. Znajdują popsuty wózek? Wożą się na nim nawzajem jak na taczce. Znajdują stary materac? Skaczą na niego jak na trampolinie. To jest niezwykle jak te dzieci adoptują się emocjonalnie do sytuacji – mówi Agnieszka Sienkiewicz, gwiazda „Przyjaciółek”, która zdecydowała się wyjechać, by pomagać uchodźcom na wyspie Lesbos. Czego się najbardziej bała i co widziała tam na własne oczy?
Co zadecydowało o tym, że postanowiłaś pojechać na wyspę Lesbos, by przez pięć dni pomagać uchodźcom z Syrii, Afganistanu, Konga, Ghany, Pakistanu?
– Od dawana o tym myślałam. Ale teraz uznałam, że kiedy my w Polsce jesteśmy tak bardzo straszeni uchodźcami, to muszę jechać. Chciałam pokazać, że TO SĄ LUDZIE postawieni w tragicznej sytuacji. Konkretni, z krwi i kości! Z uczuciami i swoją często dramatyczną historią! Jest matka, ojciec i dziecko, którzy uciekają przed mordem, głodem, prześladowaniem… Wierzę, że jak opowiem o konkretnych potrzebujących pomocy ludziach, to dam sygnał, że jakaś siejąca postrach masa, ale ludzie, których nie trzeba się obawiać.
Nie wolałaś jechać na granicę Polsko-Białoruską, by próbować tu bliżej pomagać?
– Nie wiem, jak tu mogłabym pomóc, nie zastałabym przecież wpuszczona. A ludzie? Wszędzie są tacy sami! Tam też potrzebują pomocy!
Czy ty, mama dwóch małych dziewczynek, nie bałaś się tam jechać?
– Bardzo ufam prezesowi fundacji „Dobra Fabryka” – Mateuszowi Gasińskiemu. Współpracujemy razem już trzy lat. Oni podejmują bardzo konkretne działania w Bangladeszu, Grecji czy Kongo, a mnie dodatkowo bardzo się podoba, że każdy człowiek, robiąc przelew, dokładnie wie, na co idą jego pieniądze. W ich charytatywnym sklepie – dobroczynne24 – można wrzucić do koszyka na przykład: płaszcz przeciwdeszczowy dla uchodźcy, ciepły posiłek dla niego, czy najbardziej potrzebne lekarstwa. I właśnie Mateusz powiedział mi: „Ty nie musisz się niczego bać, nikt ci krzywdy tam nie zrobi!”
Nie mylił się?
Nie! Teraz w obozie są cztery tysiące osób i wolontariusze z kilku organizacji. Już po pierwszym dniu na Lesbos czułam tylko życzliwość i otwartość, i ani przez sekundę krzywego spojrzenia. Wszyscy byli bardzo gościnni, a nie chodziłam w żadnej obstawie. Kiedy odwiedzałam ich namioty, natychmiast proponowano mi kawę albo herbatę. Z ręką na sercu, miałam tam milion innych emocji, ale nie strach.
Nie obawiałaś się zostawić córek w Polsce?
– Ależ moje dzieci mają dwoje rodziców! Mają wspaniałego tatę, który jest zaangażowany w opiekę nad nimi równie mocno, co ja. Nie gniewaj się, ale w takich samych sytuacjach nikt nie spyta mężczyznę, czy nie obawiał się zostawić dzieci w domu z żoną!
Oczywiście! Ale my, matki, same nie dajemy sobie szansy na to, by zostawiać własne dzieci i pomagać innym. Kulturowo jesteśmy przyzwyczajone do tego, że opieka nad ogniskiem domowym to nasz święty obowiązek.
– Oczywiście nagotowałam im tonę obiadów. (śmiech) Zupełnie niepotrzebnie, bo mój mąż i niania świetnie sobie poradzili. Do tego jest też babcia. A sześć dni bez mamy, to przecież nie jest żadna trauma dla dzieci. To nie był pierwszy raz, kiedy zostały bez jednego z rodziców. Powiem ci, że ja tak naprawdę najbardziej bałam się konfrontacji ze swoimi emocjami, z uczuciem bezsilności wobec nieszczęścia dzieci.
Poradziłaś sobie?
– Było trudno. Przez pierwsze dwa dni płakałam. Najbardziej uderzyło mnie to, że te małe dzieci, które już urodziły się w obozie, i innego życia nie znają, chodzą uśmiechnięte i są niezwykle otwarte, życzliwe. Potrafią bawić się dosłownie wszystkim, co mają akurat pod ręką – butelką, kawałkiem patyka, pięcioma kamykami. Znajdują popsuty wózek? Wożą się na nim nawzajem jak na taczce. Znajdują stary materac? Skaczą na niego jak na trampolinie. To jest niezwykłe, jak te dzieci adaptują się emocjonalnie do sytuacji.
A jak jest w przypadku nastolatków?
– Oni mają już świadomość, jak może wyglądać życie poza obozem. Rozmawialiśmy z dwunastoletnim chłopcem Hamedem, powiedział wprost: „Strasznie nie chcę tutaj być. Tu jest tak okropnie”. Siedemnastoletni Ahmed z Afganistanu sam wyszedł z inicjatywą, że będzie uczył inne dzieci języka angielskiego. On właśnie opowiadał nam o nocnej przeprawie przez morze pontonem, jako o najgorszym wydarzeniu w swoim życiu.
Pamiętajmy, że większość osób, które decydują się na taką ucieczkę, nigdy nie widziało morza. A jednak, choć nie potrafią pływać, podejmują to ryzyko. Jedna kobieta płynęła sama z trójką dzieci, dopłynęła sama Wszystkie jej dzieci utopiły się na morzu! Ja się pytam: ile ta kobieta musiała mieć w sobie lęku o życie i determinacji, że podjęła takie ryzyko? Jak ona ma teraz żyć po tym wszystkim?
Nie potrafiłaś powstrzymać łez?
– Kiedy pierwszego dnia byliśmy w afrykańskiej części obozu, zobaczyłam tam nieprawdopodobną wręcz apatię w oczach matek. To były oczy puste. Pogrążone w jakiejś beznadziejności. W depresji! Te kobiety wiedzą, że spędzą tu lata i być może nic na lepsze się dla nich nie zmieni. Pytasz: „Czego potrzebujesz?”. A one niemal nie reagują. Odpowiadają zrezygnowane, zastygłe w jakimś stuporze: „Ja nic nie chcę!”.
Im już nie chce się żyć! A obok tych kobiet biegają ich niczego nieświadome dzieci. Bo one nie znają innego życia niż to w obozie. W części gdzie przebywają afgańscy uchodźców, kobiety z wręcz obsesyjnie dbają o czystość. Ich córeczki uczesane są pod linijkę. One same też często są bardzo schludne. A przecież oni myją się w miskach, nie mają bieżącej wody. W tych okropnych warunkach próbują zachować godność.
Bolało cię to, że nie wszystkim możesz pomóc?
– Spotkaliśmy kobietę, która kuliła się i płakała przed swoim namiotem, a mąż tulił ją w ramionach. Ona nie chciała powiedzieć, co się dzieje. Dowiedzieliśmy się tylko, że boli ją brzuch. Następnego dnia przywieźliśmy jej lekarstwa. Kobieta trochę nam już zaufała i wtedy dopiero wypłakała słowa, z których wynikało, że jej malutka córeczka miała tego dnia zdiagnozowany autyzm. Jaka przyszłość czeka takie dziecko w obozie? Znaleźliśmy tam wiele dzieci, którym nie potrafiłyśmy pomóc. Z epilepsją, upośledzonych umysłowo. Czasem nie dostają lekarstw, muszą czekać w kolejce na zorganizowanie podróży do specjalisty do Aten. To trwa.
Te obrazy muszą być starsze!
– Widziałam taki obraz – trzyletnią dziewczynkę, która była ubrana w piękną cekinową opaskę i śliczną plisowaną, różową spódniczkę, którą dostała z darów. I ona boso biegnie wśród tych rozpadających się namiotów, wśród tego brudu, wśród drutu kolczastego. Połącz to teraz w swoim umyśle. Te cekiny z biedą okropną. Dzieci w obozie są niesamowite – nie ciągną cię za rękę i nie krzyczą: ”Daj!” Absolutnie nie!
Co w obozie uchodźców jest teraz najbardziej potrzebne?
– Dobra Fabryka współpracuje na miejscu z dwójką Greków: Nikosem i Kateriną. Ich historia jest taka, że kiedy w 2014 roku zaczęli na wyspę przypływać uchodźcy, oni postanowili im pomóc. Restaurację dla turystów przekształcili w zwykłą kuchnię. Po prostu zaczęli karmić uchodźców. Obecnie pomaga im kilkoro wolontariuszy: Wspólnie udaje im się wydawać ponad 800 posiłków dziennie. Gdyby pozwoliły fundusze mogliby robić ich nawet trzy, cztery razy więcej. Oczywiście rząd grecki zapewnia w obozie jedzenie, ale ono jest różnej jakości.
Spotkaliśmy wiele dzieciaków skarżących się na ból brzucha i problemy z układem pokarmowym. Wraz z pediatrą Olą Kosmedą szukałyśmy najbardziej potrzebujących dzieci. Chcemy, by te dzieci dostały chociaż jeden pełnowartościowy ciepły posiłek. Czy ty wiesz, że w całym obozie na Lesbos nie ma ani jednego pediatry?
View this post on Instagram
Jak to?!
– Oczywiście w obozie są lekarze, jest punkt przyjęć dla pacjentów, przed którym zawsze stoi długa kolejka, ale teraz brakuje choćby pediatry, często też czasu i sprzętu na dokładniejszą diagnostykę. A przecież dzieci w obozie stanowią praktycznie połowę społeczności! Dlatego razem z Olą i Mateuszem chodziłyśmy po barakach i namiotach szukać potrzebujących.
Dobra Fabryka wraz z Home for All robią to inaczej niż wszyscy. Zamiast kazać stać ludziom w punkcie dystrybucji po żywność albo w kolejce do lekarza, po prostu odwiedzają namiot po namiocie, dostarczając niezbędną pomoc. Czasem trzeba wysłać jakieś dziecko do Aten, bo na wyspie nie ma np. ortopedy dziecięcego. Na to też trzeba pieniędzy: transport promem, zakwaterowanie, wizyta u lekarza, operacja. Codziennie jeździłyśmy też do apteki, by kupić leki. Na to są też potrzebne datki od ludzi. Bez pieniędzy nie będziemy mogli dalej pomagać.
A jak tam jest ze szkołą?
– Udało nam się razem z partnerująca tam fundacją Home for All sprowadzić jeden kontener, który zaadoptowaliśmy na szkołę, niedługo dotrą na wyspę kolejne. Teraz potrzebujemy pieniędzy, by ją utrzymać. Potrzeba ołówków, kartek, długopisów, kredek. Oczywiście nie ma możliwości, by dzieci miały w obozie dostęp do takiej edukacji, o jakiej marzymy dla swoich dzieci, a jest ich tam blisko 2000.
Chcesz powiedzieć, że te dwa tysiące dzieci nie chodzi do szkoły?
– Oczywiście na miejscu są inne organizacje zapewniające dzieciom zajęcia, a kwestia dostępu do edukacji w ostatnim czasie powoli zmienia się na plus. Często to mieszkańcy obozu, którzy w ojczyźnie zajmowali się szkolnictwem, gromadzą dzieci i prowadzą dla nich zajęcia. Potrzeb jest jednak mnóstwo. Choćby to, że trzeba zapewnić im jakieś warunki lokalowe, materiały edukacyjne, zeszyty, ołówki.
Na koniec chciałam spytać wprost, o co prosimy naszych czytelników?