Dziesięć lat temu byłam… zabawną dziewczyną. Radosną, uśmiechniętą od ucha do ucha, z masą pomysłów na „za chwilę” i na całe życie też. Trochę szaloną. Z pewnością nie tak poukładaną jak ty. Ale kochałeś mnie taką, szalałeś za tym uśmiechem, za moją spontanicznością. Tylko ja umiałam cię tak rozbawić, tylko ty umiałeś mnie tak uspokoić. Dziś ta miłość nie przychodzi ci już tak łatwo. Dziś mówisz, że się zmieniłam. Bo więcej płaczę niż się śmieję.
Dziesięć lat temu ty byłeś przystojnym okularnikiem, bez brzuszka i zakoli. Nie musiałam pozwalać sobie na tę złośliwość, ale… zbyt wiele we mnie goryczy.
Poznaliśmy się u mojej znajomej. Ja – dusza towarzystwa, opowiadałam jakieś zabawne, na pół zmyślone, historie. Zawsze miałam bujną wyobraźnię. Studiowałam wtedy historię sztuki i mieszkałam z trójką przyjaciół w wynajętym M. Od razu zwróciłam na ciebie uwagę, ale obserwowałeś mnie tylko z lekkim uśmiechem, z drugiego kąta pokoju. „Mała świruska – tak o mnie pomyślałeś – ale fajna”. Nie podszedłeś tego wieczora (chociaż na to czekałam), dopiero tydzień później zaskoczyłeś mnie telefonem. Jasne, że cię zapamiętałam, choć udawałam, że nie wiem kto mówi. Zaiskrzyło. Bardzo.
Ty – spokojny, rozsądny, z trzeźwym spojrzeniem na rzeczywistość. Ja – rozgadana, nieprzewidywalna, niegroźna wariatka. Oboje ciekawi świata i ludzi, choć każde z nas, na swój sposób. Przeciwieństwa się przyciągają – mówili nasi znajomi. I w naszym wypadku to się wspaniale sprawdziło. Byliśmy chyba dla siebie stworzeni.
Cudowne minęło nam te kilka pierwszych, wspólnych lat. Złote dzieciaki. Ja byłam naszym „silniczkiem”, nadawałam tempo temu związkowi. Tobie przypadła rola „głosu rozsądku”. Ale umiałeś, zawsze umiałeś okazywać mi uczucie. Może nie spontanicznie, i nie przy wszystkich (mówiłeś, że cię to krępuje), ale kiedy byliśmy sami, czułam, wiedziałam, że kochasz.
Oświadczyny to chyba największe szaleństwo w twoim życiu: chciałeś mi zaimponować, mimo lęku wysokości, wspiąłeś się po balkonie na piętro budynku, w którym pracowałam. „Wariat” – myślałam z czułością. Ale pozytywny. Nasi rodzice pomogli nam z kupnem mieszkania, szybko znaleźliśmy nasze miejsce na Ziemi. Byliśmy tam po prostu szczęśliwi i żyliśmy razem, bez większych zmartwień. W weekend potrafiliśmy wstać wcześnie rano, a po południu być już nad morzem, kilkaset kilometrów od domu. Trwaliśmy tak – bezpiecznie, wygodnie. Pewnie. Beztrosko.
I wtedy zaszłam w ciążę. Nie planowaliśmy tego. Pamiętasz, jak siedzieliśmy z tym testem ciążowym, naprzeciwko siebie, bez słowa, dobre pół godziny?
Nasi rodzice ucieszyli się, że wreszcie się ustatkujemy, przestaniemy „szaleć” i bez sensu wydawać pieniądze (ja). A Ty? Twoje usta mówiły mi co innego, niż twoje ciało. Prawdziwe uczucia zostały dla mnie zagadką. Wiem jednak, że długo oswajałeś się z myślą, że zostaniesz ojcem. Ale i ja długo przyzwyczajałam się do myśli, że będę matką. W końcu jednak pomalowaliśmy twój gabinet w kolorowe kropki i wstawiliśmy tam dziecięce łóżeczko. Potraktowaliśmy to jako następną przygodę. Nasi znajomi mieli dzieci, ale ich tempo życia się nie zmieniło, odkąd się pojawiły. Z nami z pewnością też tak będzie. „Jakoś” będzie. To nie może być przecież aż tak ogromna zmiana.
Pierwsze tygodnie z dzieckiem w domy z pewnością tą przygodą były. Ale potem przyszło nieoczekiwane.
Moja depresja, mój smutek, moje zmęczenie, moje wieczne „humory”. Twoja bezsilność, zaskoczenie. Moje poczucie beznadziei, nieradzenia sobie kompletnie z niczym. Ściana. Płacz. Nie, ja nie płakałam. Wyłam. Wyłam, żebyś zabrał ode mnie TO DZIECKO. Że mam dość. Że cię nienawidzę. Byłeś przerażony. Oboje byliśmy. Poszliśmy do lekarza, zaczęłam brać małe, białe pigułki „na szczęście”. Ale poczułam się jeszcze gorzej. Długo walczyłam, zanim znalazłam te właściwie. A w międzyczasie…
Zacząłeś mnie unikać, a ja potrzebowałam Twojej obecności. Nie poradziłeś sobie z tą „zepsutą” mną. Skoncentrowałeś się na naszym dziecku, bojąc się, może i słusznie, że stanie się ofiarą mojej depresji. Karmiłeś, przewijałeś, wychodziłeś na spacery, dałeś bliskość, której ja nie byłam wtedy w stanie wykrzesać.
Miłość do syna przyszła do mnie z czasem, po kilku, najtrudniejszych miesiącach mojego i naszego wspólnego, życia. Leki zaczęły pomagać, życie stało się lepsze, bardziej znośne. Ale – zmieniłam się. I ty również zmieniłeś swój stosunek do mnie.
Ja – matka, nie byłam już tą zabawną dziewczyną, której można było wybaczyć, że nie wyłączyła światła wychodząc z domu na pół dnia. Nie byłam już nawet ukochaną żoną, która nie odkurzyła okruszków z podogi, bo miała ważniejsze rzeczy do roboty. „Czepiałeś się” (w moim odczuciu) wszystkiego. Przedtem twoje uwagi przyjmowałam lekko. Teraz czułam się po nich kompletnie beznadziejna, zła najgorsza. Płakałam.
Tak mniej więcej minęły nam dwa lata. Wróciłam do pracy. Nadal korzystam z pomocy psychologa. A ty marzysz o drugim dziecku. Bo odnalazłeś się w ojcostwie i jesteś w tym naprawdę świetny. Bo to ci daje radość i szczęście. Ja dziś szczęścia nie odczuwam.
Powiedziałeś mi wczoraj w kłótni: ożeniłem się z kimś zupełnie innym. Ale przecież, nie stałam się taka z dnia na dzień. Nie posmutniałam nagle, między popołudniową kawą z ciastkiem, a wieczornym filmem, obejrzanym na kanapie, u Twojego boku. Staczałam się w ten smutek przez kilka tygodni, a potem trwałam w nim miesiącami, a nawet dłużej.
Nie chcę mieć kolejnego dziecka, choć wiem, że ty go pragniesz. Ja chcę odzyskać siebie. Tak, wciąż cię kocham (i kocham naszego syna). Wciąż chcę wspólnego domu. Nie wiem, czy jeszcze kiedyś będę tą samą uśmiechniętą dziewczyną, w której się zakochałeś dziesięć lat temu. Ale bez ciebie, bez twojego wsparcia nie mam ochoty by znów nią być.