Chyba wszyscy rodzice uczniów żyją ogłoszoną przez rząd decyzją o powrocie dzieci do szkoły. I nie będzie odkryciem Ameryki stwierdzenie, że wywołała ona mnóstwo emocji zarówno wśród uczniów, rodziców, jak i nauczycieli. Ja stoję po środku – jestem mamą dziesięciolatki i nauczycielem z kilkunastoletnim stażem.
Uczę dzieci, młodzież i dorosłych. W mojej pracy jestem z wyboru, świadomego podkreślam, bo naprawdę przy tablicy się odnajduję. Ostatnio zaś również przed monitorem komputera. Oczywiście ta jakość lekcji po roku praktyki nie jest może tak wysoka, jak ta w klasie, niemniej jednak ja i moje grono dokładamy wszelkich starań, by uczyć dzieci nie tylko efektownie, ale i efektywnie. Szalenie to trudne przyznam, szczególnie że nauczanie zdalne spadło na nas nagle i wymagało całkowitej zmiany warsztatu pracy, który w stacjonarnej formie był dopracowany przez lata praktyki.
Jestem także rodzicem i wiem, jak stoi się za dzieckiem przy laptopie, i jak łatwo można skomentować działania nauczyciela po drugiej stronie ekranu. Moją przewagą jednak jest fakt, że ja wiem jak zdalne nauczanie wygląda od kuchni. Toteż krytyka kolegów i koleżanek nie przychodzi mi tak łatwo.
Jako mama obserwuję moje dziecko od ponad roku. Przed monitorem spędza długie godziny. I mogę godzinami na to psioczyć. Wybrałam jednak tę drugą opcję, mianowicie – próbuję znaleźć plusy tej trudnej dla każdego sytuacji. Widzę, że moja pociecha stała się bardziej zaradna, samodzielna, że jest obyta z komputerem, świetnie wyszukuje informacje, ściąga aplikacje, a nawet pomaga mi technicznie w prowadzeniu bloga. Początkowo odczuwała dość boleśnie zamknięcie w domu i brak kontaktu z koleżankami. Dziś odnalazła się w nowej rzeczywistości, kontaktuje się z nimi online, a z niektórymi regularnie spotyka.
Po ogłoszeniu decyzji o powrocie do szkół ani mnie, ani mojej latorośli wcale nie ogarnęła euforia. Na taką decyzję czekałam po feriach zimowych. Tak, wtedy było zasadne, by nowy semestr zacząć już stacjonarnie. Ale teraz? Serio chodzi o to, by wypchnąć te dzieci z domu, by w końcu mieć spokój? Musimy zdać sobie sprawę, że pandemia zmieniła świat już na zawsze. Nie wrócimy do tamtej rzeczywistości. Musimy nauczyć się żyć w nowej, czy tego chcemy, czy nie. I wcale nie znaczy to, że będzie gorzej. Będzie inaczej i od nas zależy jak.
Zatem jako belfer i rodzic analizuję ten pomysł i odważę się stwierdzić, że to naprawdę nie jest przemyślana decyzja. I zanim wylejesz na mnie swój hejt i nagromadzoną przez rok złość, po prostu przeczytaj na spokojnie to, co mam Ci do powiedzenia, mając na uwadze, podkreślam, dobro także Twojego dziecka.
Czy wiesz, że od tygodnia każda moja lekcja zaczyna się dyskusją, jaką prowokują moi uczniowie z klas piątych, szóstych, siódmych i ósmych? I być może Cię zaskoczę, ale zdecydowana większość dzieciaków wcale nie skacze pod sufit. Ci zaś, którzy wyrażają chęć powrotu, tęsknią po prostu za rówieśnikami. Dzieci czują potrzebę podzielenia się swoimi spostrzeżeniami, obawami i myślami, które są naprawdę zaskakująco dojrzałe jak na tak młody wiek. Ja wysłuchuję wszystkich, nie oceniam, nie neguję, nie chwalę. Po prostu słucham i wyciągam „średnią”.
Zauważmy, że te dzieciaki od października uczą się zdalnie. Kilka tygodni trwało przyzwyczajenie się do nowych warunków nauki. To był cały proces. Teraz natomiast w ciągu kilku dni muszą być zwarci i gotowi, by przestawić się na tradycyjny model. Nagle opuszczą swoją strefę komfortu. Wielu z nich boi się, że zostaną zasypani testami lub też będą na potęgę uzupełniać notatki. Ja osobiście nie zamierzam szaleć z klasówkami i sądzę, że każdy empatyczny pedagog powinien tak postąpić. Przecież nie nadgonimy teraz kilku miesięcy w kilka dni. A notatki są istotne, z polskiego na przykład – tu oddaję honor, ale na pewno znajdą się przedmioty, gdzie można to sobie darować. Ja sobie daruję.
Zastanawiam się też, czy tam ktoś na górze zastanowił się, co się stanie, gdy w szkole nagle ktoś zachoruje. Odpowiedź jest prosta – znów w tył zwrot i na nowo na zdalne. Takie huśtawki, w lewo i prawo, nie służą naszym dzieciom. Jeśli któreś dziecko będzie „pozytywne”, wówczas cała klasa ląduje na kwarantannie czyli siedzi zamknięta czterech ścianach razem bez możliwości wyjścia na zewnątrz przez kilkanaście dni. Szkoda, szczególnie że właśnie aura za oknem zachęca w końcu do wyjścia z domu, w niektórych miastach zaczyna się „Rowerowy Maj”, a ruch przecież po długiej zimie szczególnie teraz jest naszym pociechom szalenie potrzebny.
Hybrydowy system nauczania jest potężnym wyzwaniem organizacyjnym. W klasach młodszych się sprawdził, bo maluchy prowadzi jeden nauczyciel. A jak to ma wyglądać że starszymi uczniami? Z tego, co wiem to wytycznych póki co brak. Nauczyciel uczący kilka klas lub nawet kilkanaście w kilku szkołach też się nie rozdwoi i nie będzie mógł być w dwóch miejscach jednocześnie, poza tym nie oszukujemy się, nie każda szkoła ma internet, który śmiga. Już widzę jak się wszystko zawiesza, a ja mogę tylko czekać z założonymi rękami… W domu rozwiążę ten problem sama, w szkole, niekoniecznie, a nie znoszę sytuacji, w których nie mogę wypełnić swoich zobowiązań z przyczyn ode mnie niezależnych.
Jako nauczyciel przygotowuję ósmoklasistów do pierwszego i najważniejszego egzaminu w ich życiu. Wiem, jak oni na niego czekają. Podkreślają, że chcą go mieć za sobą. Pytanie co
się stanie, gdy któryś z uczniów zachoruje i pośle całą klasę na kwarantannę, co spowoduje przesunięcie terminu egzaminu? Lub gdy egzamin się nie odbędzie, bo zabraknie członków
komisji, których rozłoży koronawirus…To dla uczniów będzie olbrzymią katastrofą. Uwierz mi, czternastolatek niekoniecznie poradzi sobie z tym psychicznie.
W połowie maja jak wielu innych pedagogów przyjmę drugą dawkę szczepionki. Pierwsza zwaliła mnie z nóg na trzy dni, ale że byłam na „onlajnie” to z paracetamolem pod ręką i
nakryta po sam nos kocem lekcje przeprowadziłam. W maju, jeśli nastąpi powtórka z rozrywki, będę musiała (a nie chciała) iść na zwolnienie dezorganizując poważnie plan pracy
szkoły. I obawiam się, że nie będę jedyna. I całą hybrydę, układaną misternie przez kilka osób, gęś kopnie.
Jako nauczyciel żywo zainteresowany tym, co dzieje się w polskiej oświacie wiem, że mnóstwo dzieci cierpi na depresję. Tylko, czy taki nagły powrót do szkoły od razu je z depresji wyleczy? Nie! Depresja to choroba, dziecko potrzebuje wsparcia fachowego, zauważenia i przede wszystkim oswajania go z nową sytuacją krok po kroku. A nie z nagłymi zmianami, bo nagle przepisy uległy zmianie. To, że dzieciak wejdzie w mury szkolne nie znaczy, że choroba minie. Obawiam się, że przebieg choroby się zaostrzy szczególnie, gdy będzie trzeba usiąść w ławce i na nowo tradycyjnie się uczyć. A przecież tym dzieciom trzeba pomóc! Czy to wszystko, że chcę być na zdalnym do końca czerwca? Nie!
Idealnym rozwiązaniem byłoby wrócić do szkoły po wystawieniu ocen i wtedy, choć zawalona będę papierkową robotą, sprawozdaniami, raportami chętnie spotkam się z moją klasą na warsztatach, na spacerze do lasu, zabiorę moich wychowanków na lody, by pogadać, pośmiać się i nie myśleć już o nauce. Skupię się na relacjach i integracji, nie myśląc o tym, czy egzamin się odbędzie, czy jeszcze komuś poprawiać ocenę.
To byłoby znacznie zdrowszym i mniej stresującym odnalezieniem się w tej chorej, niestabilnej sytuacji. Przez miesiąc dzieciaki zaległości już nie nadgonią, a przecież chodzi o
ich komfort psychiczny, beztroski uśmiech i poczucie bezpieczeństwa na tyle, na ile można w murach szkoły tym dzieciom je dać!
PS. W apelu tym nie podejmuję kwestii nauczania dzieci klas 1-3, im i ich rodzicom zafundowano jeszcze większy rollercoaster. Az szkoda gadać… Tę kwestię można było
rozwiązać inaczej, zaszczepić nauczycieli od razu i w miarę możliwości stworzyć bezpieczne warunki do nauki w szkole.