Szczerze – rozwód to porażka. Porażka na całej linii, to takie rozczarowanie, które ciężko przetrawić. Bo kiedy budujesz coś przez lata, inwestujesz w to siebie, swój czas, emocje, zaangażowanie, a na końcu okazuje się, że nic z tego, jak inaczej to nazwać.
I szczerze, choć już kilka lat od mojego rozwodu minęło – zdania nie zmienię, przyznaję się do porażki, którą oboje ponieśliśmy. Byłam wściekła, smutna, pamiętam, że przez chwilę zastanawiałam się, czy może nie zawrócić z tej drogi, że może jeszcze wszystko da się poukładać. Te wątpliwości zabijają. I ma je każda z kobieta, która się rozwodzi, każda, którą znam.
Ale te kobiety dzielą się na dwa typy – te, które żyją w nienawiści czy niechęci do eksa, które przez lata całą swoją energię pożytkują na podsycanie tych emocji. Na szczęście są w mniejszości.
I te, które po pewnym czasie zaczynają dopuszczać myśl, że świat się nie zawalił, że życie kurczę toczy się dalej i że warto z niego korzystać, a nie oglądać się na to, co było!
Tak też było ze mną. Ile ja łez wylałam, ile gorzkich słów sobie wyrzuciłam, że tak zniszczyć swoje życie, tak źle je poprowadzić, tyle lat zmarnować… Czego tam nie było. Ale przyszedł w końcu taki dzień, kiedy stanęłam przed lustrem i powiedziałam sobie, że nie ma co się mazać. Że czas założyć kolorową sukienkę i uśmiechnąć się do siebie. Wiecie, tego się nawet wytłumaczyć nie da, tej takiej zmiany, która w tobie zachodzi. Jasne, że to proces, że nie dzieje się z dnia na dzień, ale kiedy uświadamiasz sobie, jak inaczej patrzysz na siebie i świat, to daje takiego kopa, że chce ci się naprawdę znowu żyć. Dlaczego, bo z każdej sytuacji można wyciągnąć lekcje.
Czego ja dowiedziałam się o sobie po rozwodzie?
Że jestem fajną babką
Naprawdę. Kiedy zostałam sama, po pewnym czasie zaczęłam spotykać się z ludźmi, wychodzić na imprezy, towarzystwo trochę się zmieniło, bo wiadomo – rozwódka, sama, nie zawsze jest chętnie widziana. I ja to rozumiem, żeby było jasne. Tym bardziej, że dzięki temu zyskałam świetne koleżanki, poznałam super facetów i okazało się, że jestem fajna, że ludzie lubią moje towarzystwo, że dobrze się przy mnie czują. To było niesamowite odkrycie. Ja, która przez wiele lat wychodziła z mężem albo spotykała się z przyjaciółkami, z którymi znam się od lat i które zawsze mnie akceptowały, przekonałam się, że mogę być dla kogoś interesująca, mogę być kimś, kogo warto poznać. Cudowne uczucie.
Że cenię sobie samotność
Brzmi jak paradoks po tym, co napisałam wyżej, ale oprócz ludzi polubiłam też siebie samą, a może najpierw siebie samą…. Kiedy dotarło do mnie, że każdy popełnia błędy, że życie różnie nas doświadcza i że nie ma w tym mojej winy, zobaczyłam siebie w innym świetle. Poczułam się dobrze we własnej skórze, doceniłam, że potrafiłam dokonać wyboru, nawet więcej – nabrałam do siebie szacunku! I nagle ogromnie polubiłam poleżeć sama na kanapie z książką, kiedy dzieci były u ojca albo u kolegów, czy obejrzeć jakiś dobry film. I to nie samotność depresyjna, to samotność, w której czuję się dobrze sama ze sobą.
Że wiele rzeczy można mieć w dupie
Dzisiaj zastanawiam się, jak ja mogłam żyć w ciągłym napięciu, napięciu, byleby ktoś inny niż ja był szczęśliwy. Miarą szczęścia był dla mnie ugotowany obiad, czysta kuchnia i umyta podłoga. Tego ode mnie oczekiwał były mąż i ja jego oczekiwania chciałam spełniać jak najlepiej. Rety! Co za masakra. Po rozwodzie czyściłam zacięcie kuchenkę, nie zasnęłam, kiedy brudne naczynia były w zlewie. Dziś? Dziś wole iść na zumbę, wyskoczyć z dzieciakami do kina. Świat się nie zawali, jak podłogę umyję za dwa dni, a naczynia rano. Mam poczucie, że odzyskałam wolność, wolność decydowania o tym, co dla mnie jest ważne, a nie dla kogoś innego. Jakbyś nagle dostała oświecenia, co dla ciebie jest wartością. Najbardziej na świecie cenię sobie fajnie spędzony czas z dziećmi i czas, który daję sobie. Dzisiaj nic nie muszę, nie muszę spełniać czyichś oczekiwań, nie to jest miarą mojej wartości. Musiałam się rozwieźć, rozczarować, żeby to w końcu zrozumieć. I pomyśleć, że kiedyś myślałam, że im bardziej będę się starać, tym on bardziej będzie mnie kochał. Tyle, że ja nie kochałam siebie.
Że potrafię być niezależna
Bardzo często w małżeństwie zamykamy się w klatce zależności, ja na pewno dałam się w niej zamknąć. Dałam sobie wmówić, że sama nic nie mogę, że odkąd jesteśmy w dwójkę, to tylko razem , nierozłącznie jesteśmy coś warci, coś możemy. Ale sama? Nigdy. To tak długo trwa, że w końcu w to wierzysz i strach przed opuszczeniem tej klatki blokuje cię na długi czas przed ostateczną decyzją. Tymczasem okazuje się, że świetnie radzisz sobie sama ze wszystkim. O jeny, jasne, że nie jest lekko, że bywa cholernie ciężko, ale nawet z tych trudnych momentów da się wyjść, jeśli nie samemu, to z pomocą najbliższych nam ludzi, którzy dają nam niesamowite wsparcie, klepiąc przy tym po plecach mówiąc: „Dasz radę, jesteś świetna”. I ty naprawdę wiesz, że dasz radę, naprawdę!
Że umiem rzeczy, o których nie miałam pojęcia
Nagle okazało się, że potrafię kupić odpowiednie worki do śmietnika czy odkurzacza, że wiem, gdzie w domu trzymam apteczkę i potrafię wymienić koło w samochodzie (na You Tubie znajdzie się wszystko). Zaczęłam jeździć na nartach i zakochałam się w tajskiej kuchni! Nagle mój świat się poszerzył o umiejętności, o które się nie podejrzewałam i o rzeczy, których nigdy wcześniej nie próbowałam, bo on nie chciał, nie czuł takiej potrzeby. Eks odsunął mnie od niektórych rzeczy, mówiąc, że zna się lepiej. Ja też się znam. Nie jestem kaleką, potrafię wszystko załatwić bez żadnego problemu, a jak problem się pojawia, to pytam. Tak, to jeszcze jedna ważna rzecz – nauczyłam się pytać i prosić o pomoc. I wiecie co, bardzo mi z tym dobrze.
Zakładam kolorową sukienkę, maluję usta, puszczam do siebie oko i wychodzę z domu szczęśliwa. I choć wiem, że to nudne i oklepane, ale w moim przypadku rozwód to najlepsze, co mogło mi się przytrafić. Na kolację umówiłam się ze znajomymi w tajskiej knajpie.