Zafundowałam sobie reset. Na koniec roku, praktycznie w wigilię Wigilii, wsiedliśmy z panem mężem w samolot i tuż przed północą wylądowaliśmy na Kubie. Zupełnie nie wiedziałam czego oczekiwać, bo poza Fidelem, kwaśnymi pomarańczami komuny, Buena Vista Social Club i cygarami, które rzekomo kobiety na udach rolują, nie wiedziałam o Kubie wiele. Postanowiłam też, że to w sumie dobrze, bo jak wiadomo trick to stary jest jak świat, że jak człowiek tak bez oczekiwań do rzeczy podchodzi tak z reguły miło zaskoczyć się może. Ja się zresetowałam. I to praktycznie do ustawień fabrycznych, o których tak po prawdzie to nie myślałam, że jeszcze kiedykolwiek będzie mi dane się nimi cieszyć.
W planie mięliśmy Hawanę, Cienfuegos i Trinidad. Rezerwacje noclegów zrobiliśmy wcześniej głównie via AirB&B. Poza tym żywioł. Dwa przewodniki, jeden niezwykle cenny, bo wielce praktyczny, drugi Lonely Planet, przydał się jak nic. Bo poza tym całkowity żywioł. Cuba Libre, a my na niej.
Pierwszą noc rozpoczęliśmy od imprezy vis a vis. Kolejne noce też tak się zaczynały. Dla jasności, to “vis a vis” imprezowało, my usiłowaliśmy spać. Ale nie jak to zwykle bywa na siłę i ze złością, która rozpędza cały sen. Usiłowaliśmy spać jakoś tak inaczej, bo z wewnętrznym uśmiechem i na całkowitym luzie właściwym prawdziwym wakacjom. Kiedy po imprezie rozbawiony tłumek rozchodził się pod oknami do białego świtu, też nie było w nas żadnej złości. Pan mąż zresztą spał jak zabity bez względu na decybele. Ja natomiast w głowie błogość miałam przeplataną kołyszącym do snu gwarem nocy, ludzkim śmiechem i głośnymi okrzykami, a także raz po raz odpalanymi silnikami wiekowych motorynek pozbawionych jakichkolwiek opcji tłumiących. No po prostu żywe, soczyste noce to były, napełnione dźwiękiem, od zmierzchu aż do świtu.
A po nocy przychodził dzień, anonsowany przez poranek radośnie powarkujący dostawczymi ciężarówkami, brzmiący nawoływaniem ludzi, śmiechem dzieciaków i ujadaniem bezpańskich psów. Wytaczaliśmy się z łóżka w cudownym nastroju, przeciągnięci, rozciągnięci i doskonale wyziewani jak dwa leniwe, kubańskie koty. Zimny prysznic (jedyny dostępny) bosko był orzeźwiający, po nim kawa z termosu, całkiem aromatyczna. Luz. Na zewnątrz upał, w pokoju upał, ale to nie szkodzi. Telefon milczący, wyrwany z zasięgu, brak kontaktu emaliowego ze światem. Człowiek instynktownie w takich okolicznościach sięga po prostu po książkę i robi się jakby czujniejszy. Zaczyna być uważny, zaczyna się przyglądać i nagle łapie się na tym, że podobnie jak ta starsza kobieta w oknie na przeciwko, stoi sobie oto na balkonie oparty o poręcz i z zadumą obserwuje jak życie bulgocze dwa piętra niżej w korycie rwącej uliczki.
Wyjść z kołowrotu życia i stanąć obok. Jakże rzadko zdarza nam się taki luksus i jakże rzadko nań sobie pozwalamy. Bo nie czarujmy się przecież! Nawet jak już człowiekowi nadarzy się okazja na reset to nieszczęśnik i tak na uszach staje by nie paść jego ofiarą. Dzisiejszy człowiek, by mógł być człowiekiem, musi być szaleńczo zajęty. Jak nie jest, to łapie za komórę albo nerwowo nadużywa komputerowej myszki w nadziei, że na powrót podchwyci wariacki pęd. Dzisiejszy człowiek to pełny świr. Zakręcony, wszechdostępny bez względu na porę dnia i nocy i bardzo obecny, ale li tylko w mediach społecznościowych. Taki człowiek zna ludzi, wie rzeczy, kapuje sprawy, lajkuje jak pro, ale zapytany o to co tak naprawdę czuje zawiesza się jak ten komputer, który czasami też ma już po prostu dość.
No bo ileż tak można? Jakie są nasze ludzkie granice? No i czy w ogóle jest dla nas jakaś nadzieja w temacie wiecznej nieobecności w życiu? Niby jesteśmy, a jednak nas nie ma. Niby słuchamy, lecz nie słyszymy. Świat nasz już nie jest ani trochę realny, bo dla odmiany zrobił się całkiem wirtualny. Badania podobno pokazują, że ludzki mózg zmienia się pod wpływem naszego niekończącego się serfowania po wirtualnej rzeczywistości. Robimy się rozkojarzeni, nie potrafimy się skupić, mówi się do nas jak do ściany, bo nie dociera do nas przekaz. Do tego wszystkiego nie możemy i nie potrafimy się zrelaksować. Odcięcie od kabla zamiast dać nam oddech, wywołuje w nas lęki, więc robimy się rozdrażnieni i niespokojni. Taki jest zestaw objawów po odstawieniu Internetu i nie przesadzam z tym wcale, z doświadczenia mówię. Największe awantury w rodzinie się dzieją, kiedy pana męża od netu odciągam za frak. Bożesz ty kochany, jakże on wtedy walczy. Jakby o życie chodziło…. Bo może i chodzi? Tyle że nie o to życie z krwi i kości, lecz o jakieś dziwne życie w sieci? Życie pośród kabli, po których z zawrotną prędkością przemieszcza się informacja. Życie 100% wirtualne, w którym wszystko co ludzkie jest nam obce, wszystko jest takie jakieś odseparowane, zaś idea, że mogłoby być inaczej, doprowadza nas na skraj szaleństwa. Czy aby jednak zasadnie?
Mój kubański reset i owszem zawiódł mnie, ale nie na skraj szaleństwa, lecz na planetę: Błogość. Wprowadził mi powietrze w płuca, wyrównał oddech, wyeliminował pleców ból i inne bóle, zafundował mi zdrowe zmęczenie po dniach wypełnionych ruchem i wrażeniami i ostatecznie oddał mi sen. Taki, który regeneruje dogłębnie. Sprawił też, że przez najmniejszą nawet minutkę nie tęskniłam za kontaktem ze światem via telefon czy email, a to pewnie dlatego, że kontaktu ze światem, takiego prawdziwego, mięsistego, soczystego kontaktu ze światem to ja miałam na tej Kubie w bród! I pierwszej klasy był to kontakt! Barwny, naładowany dobrą energią, kontakt z ludźmi, ze sobą samym, kontakt z duszą.
Kiedy w Cienfuegos siedzieliśmy sobie w barze na dachu jednego z budynków patrząc na przygotowania słońca do zachodu i kiedy paru muzyków grało kubańską muzykę tak pięknie brzmiącą miłością, tęsknotą i wszystkim tym co tak bardzo jest ludzkie, wtedy, pochwycona za serce przez magiczną tą chwilę, czułam szczęście. Tak po prostu. Żywe, niewirtualne, lecz całkowicie namacalne, szczęście. Szczęście, które jakby tego było mało, zmagazynowało się we mnie, osadziło się na ściankach mojej duszy tak, że gdy teraz nucę sobie pod nosem Los gardenias para ti, czuję jak to szczęście radośnie we mnie drga.
Taaa… konia z rzędem temu, komu wirtualny świat tak duszę rozedrgać potrafi! Taaa.. Tak właśnie myślałam. A zatem: Guantanamera kochani! Nie ma to jak dobry reset.