Na początku oczekujesz naprawdę czegoś „wielkiego”. Jak zakochać się, to na zabój, spektakularnie i z przytupem, jak wziąć ślub to z rozmachem. Jak wyjechać to tylko tak, by się zachwycić do utraty tchu, jak mieć przyjaciół, to tylko takich, którymi można się pochwalić. Fajerwerki i wybuchy, niespodzianki i zwroty akcji.
Żyj pełną piersią – radzą autorzy artykułów w magazynach – sięgaj po marzenia, porywaj się z motyką na słońce… Przecież jedno masz to życie.
– No pokaż mi jak mnie kochasz – mówiła moja znajoma do swojego chłopaka, a on przynosił jej gorącą kawę do łóżka. – E, nie, ale pokaż mi naprawdę – prosiła zawiedziona, a on, wracając z pracy wchodził do piekarni po jej ulubioną drożdżówkę z kruszonką, a w kiosku na rogu kupował jej ulubioną gazetę. – Nasze życie razem jest takie nudne i przewidywalne – skarżyła się ona nam, swoim przyjaciółkom, na swój związek. A on, co roku planował im urlop w miejscu, w którym pierwszy raz wyznali sobie miłość.
Zostawiła go w końcu dla jakiegoś kolegi z pracy, który był szalony do tego stopnia by namawiać ją na seks w biurze i nocne wyznawanie sobie miłości w fontannie na rynku. I dostała od niego diament, prawdziwy, ukryty w pudełku wypełnionym płatkami róż. I piła z nim szampana, nago, o północy, w hotelowym apartamencie dla VIP-ów. Chwilę to trwało, tylko chwilę. Po czterech miesiącach on wrócił do żony (a może wcale nigdy od niej nie odszedł), a ona jeszcze jakiś czas udawała, że nic ją to nie obeszło, że przynajmniej czuła, że żyła, że miała tę miłość jak z filmu. Potem płakała, długo nad zwyczajnością, którą miała wcześniej. Nad powrotem do codziennej kawy i drożdżówkami z piekarni na dole. Bo ten powrót był już niemożliwy.
Mój kolega, odważny i silny wspinał się wysoko w dalekich krajach, a jego żona umierała ze strachu za każdym razem, gdy wyjeżdżał i nie było z nim kontaktu. Kiedy się nie wspinał, wyskakiwał co chwila na koncerty i wystawy: do Berlina, do Nowego Jorku, do Paryża. Ona czekała wiernie w domu, który miał być jego ostoją, portem, do którego wracał. Kiedy już jednak trafił do ich wygodnego i przytulnego mieszkania, nigdy nie mógł być dla niej naprawdę. Zwykłe wieczory z ukochaną żoną, rutyna podobnych do siebie poranków i codziennego wyjścia do biura, w którym był szefem, męczyła go. Stale planował następny wyjazd, następny szczyt. Nie miał głowy do tego, by zapamiętać bezbłędnie o której godzinie jego dzieci kończą lekcje, nie miał głowy by pamiętać o liście zakupów.
O swojej chorobie jego żona dowiedziała się, gdy on pływał z delfinami po drugiej stronie kuli ziemskiej. Gdy wrócił, była już w szpitalu. Rutyna, stałe godziny posiłków, codzienne zabiegi: ten poranny i ten popołudniowy. No i dzieci, którymi również musiał się teraz zająć, ale tak naprawdę, na serio. Bo młodszemu, Kubusiowi trzeba było wieczorem przygotować ubranie na rano i pamiętać o zajęciach z logopedą. I o alergii. A starszemu, Piotrkowi sprawdzić codziennie lekcje i dwa razy w tygodniu odwieźć go na trening. Zwyczajne życie.
Fajerwerki, adrenalina, bliskość egzotyki – wszystko przestało się teraz liczyć. Żeby tylko ona była zdrowa.
– Kiedy bliska osoba tak ciężko choruje i sukcesem jest dla niej wykonanie samodzielnych kroków, zebranie energii na to tylko by spędzić z tobą święta w domu, gdy każda prozaiczna czynność okupiona jest walką – powiedział kiedyś ten znajomy – zaczynasz rozumieć, że na zwykłe życie najlepsza jest zwyczajność.
Niektórzy z nas rodzą się „niespokojni”, poszukujący i nie przestają szukać aż do końca. Inni żyją z dnia na dzień, a każdy ich poranek podobny jest do poprzedniego. Jeszcze inni żyją tak, by fajerwerki gościły na ich niebie w wyjątkowych chwilach. Jak jest najlepiej? Chyba tak, by codzienność była dla nas czymś niezwykłym, by dostrzegać w tej zwyczajności i przewidywalności dobro. To, że mamy dobry, ciepły dom z ukochaną osobą u boku. Że potrafimy docenić i to, że najbliżsi są zdrowi i że jest miłość – ta wyrażona najprostszym gestem.