„Depresja to choroba, której objawem jest bolesny zanik siebie. Kiedy nie masz już nawet siebie, nikt się nie upomni o twoje szczęście, nikt się nad tobą nie pochyli, nikt nie podniesie z dna. A jeśli nawet znajdzie się taka osoba, odrzucisz ją z przekonaniem, że nie zasługujesz na miłość i szacunek. Ale masz wybór. Możesz wrócić do siebie albo umrzeć. Chcesz umrzeć, umrzyj – twoje życie, twój wybór, twoja śmierć. W sumie przecież już nie żyjesz. Bo co to za życie bez marzeń, bez miłości i bez żadnej nadziei na zmianę? Możesz żyć, ale nie musisz. Nic nie musisz, ale możesz wszystko”*.
Patrzysz na nią i myślisz: „Cholera, to niemożliwe, żeby w jej życiu było miejsce na koszmar depresji”. A jednak. Nie ma znaczenia, gdzie mieszkasz, co robisz, ile masz dzieci. Depresja zakrada się niespodziewanie, powoli odbiera nam chęć do życia. Ubiera nas w poczucie winy, w dramat wiecznej porażki. „Jestem do niczego” – ta myśl towarzyszy ci nieustannie, a ciało odmawia ostatecznie posłuszeństwa.
Ewa Raczyńska: Dlaczego napisałaś książkę o depresji?
Agata Komorowska: Bo kiedy zaczęłam zmagać się ze swoją depresją, szukałam pomocy i informacji. Szukałam wszędzie – u terapeutów, na jakiś warsztatach, szukałam książek, szczególnie audiobooków, bo nie miałam czasu czytać. Na początku nawet nie miałam czasu na diagnozę i tak jak większość zwykłych kobiet nie miałam czasu zająć się sobą. Więc kiedy zaczęłam szukać, chciałam znaleźć książkę, która byłaby nie tylko napisana przez kogoś, kto przez to wszystko przeszedł, ale kto byłby podobny do mnie. Nie mogłam jak Elizabeth Gilbert autorka książki „Jedz, módl się, kochaj” wyjechać na rok. Ona nie miała dzieci, co więcej taki wyjazd mogła połączyć z pracą, mogła na rok uciec od wszystkiego i zastanawiać się nad swoim życiem i je kontemplować, zamknąć się w aśramie i przez trzy miesiące medytować. To wtedy było moim największym marzeniem – uciec nawet nie na trzy miesiące, ale na miesiąc, na weekend. Uciec, odizolować się od wszystkiego, by móc zastanowić się nad sobą i nad tym, czego pragnę.
Tymczasem musiałam co rano wstać, rozwieźć trójkę dzieci do szkoły, przedszkoli, musiałam ogarnąć dom, nakarmić wszystkich, pójść do pracy. Miałam mnóstwo obowiązków i nie mogłam położyć się plackiem na podłodze i powiedzieć: „Ja teraz mam depresję, do widzenie państwu”.
Pamiętasz symptomy, kiedy ci się zapaliła lampka, że dzieje się coś niedobrego?
Ta lampka zapalała mi się dużo wcześniej, tylko, że jako kobieta silna, przedsiębiorcza i zaradna, która ma wszystko pod kontrolą, szybko sobie te lampeczki gasiłam. Jak mnie bolała głowa, to brałam proszki od bólu głowy, jak mi strzykało w biodrze, to szłam do lekarza i oczekiwałam, że ten lekarz mi to biodro szybciutko naprawi. W doraźny sposób próbowałam sobie poradzić z drobnymi symptomami. I tak naprawdę z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień było mi coraz trudniej. Jak zlikwidowałam ból głowy, to bolał mnie kręgosłup. Jak poszłam na masaż, to mi nagle zaczęły drętwieć palce. Czułam, że moje ciało jest jak stary rozklekotany samochód, który właśnie się sypie. A ja miałam dopiero 40 lat. W tym wieku trafiłam z nadciśnieniem do szpitala na oddział kardiologiczny. Byłam tam najmłodsza, co bardzo mnie uderzyło, myślałam: „Cholera jasna, przecież ja tutaj w ogóle nie pasuję, nie powinno mnie tu być. Na nadciśnienie nie chorują 40-letnie kobiety, tylko starsze osoby”.
Czyli jednak ciało mówiło, że coś jest nie tak?
Tak, ale ciało też trudniej negować. Dużo trudniej niż symptomy, które przejawiają się w ogólnym niezadowoleniu, przemęczeniu, które jakoś można sobie wytłumaczyć: „Nie dosypiam, bo dzieci, bo praca, bo dieta dziecka, której muszę pilnować”. Wpadamy w schemat męczennicy. W tamtym czasie byłam totalnie zmęczona, ale z drugiej strony też zadowolona, że tak się poświęcam dla moich dzieciaków i dla dobra ogólnego. Dawało mi to poczucie, że w sumie, to jestem dobrą matką, żoną, dobrym pracownikiem, pracodawcą, który robi więcej od swoich pracowników, więc świeci przykładem dla wszystkich. Byłam „zaorana”, dumna i blada tym, że „zaorana”. A, że mnie przy tym coś bolało i strzykało, to nic. Siadałam przed komputerem i gdy oczy mi się zamykały sięgałam po energetyk, po kawkę, energetyk i tak w kółko. Jednak po jakimś czasie nic już nie dawało efektów.
Pamiętam, jak pojechałam spotkać się z moim bratem. Tak strasznie bolało mnie lewe oko, co już było symptomem nadciśnienia. Najadłam się jakiś prochów, siedziałam z nim i nie byłam w stanie rozmawiać, bo ból był tak straszny, że nie mogłam się na niczym skupić. Nie mogłam go już niczym uśmierzyć, bo brałam coraz silniejsze środki przeciwbólowe, które w końcu przestały działać.
Kiedy wybrałam się z mężem i znajomymi do teatru wydawało mi się, że czuję się dobrze, tymczasem scena zaczęła mi się kołysać. „Cholera, coś jest nie tak” – pomyślałam, a do domu wracałam przy otwartej szybie auta, bo bałam się, że zemdleję.
To są takie rzeczy, które totalnie mi się wymknęły spod kontroli. Bo jak jeszcze boli cię głowa, to możesz zacisnąć zęby i iść do przodu, ale jak zaczyna ci się wszystko kołysać i czujesz, że za chwilę runiesz, że nie możesz się skupić i zmobilizować do dalszego działania, to w końcu musisz usiąść i zastanowić się, co się dzieje.
Kiedy zmierzyłam ciśnienie, okazało się, że trzeba dzwonić po pogotowie, bo doszłam do granicy, za którą już się nie da tego wszystkiego ignorować. Leżąc w szpitalu patrzyłam na starszych ludzi i myślałam, że tak naprawdę muszę zdecydować, czy ja chcę żyć. Bo jeżeli wylądowałam tutaj w wieku 40 lat, to ja do 80-tki nie dociągnę, bynajmniej nie w taki sposób. W tamtym momencie moją jedyną motywacją do życia, do tego, żeby było przetrwać z dnia na dzień, były dzieci. Ja muszę żyć, bo dzieci, a to jest żadna motywacja.
Co właściwie powiedzieli lekarze?
Przez tydzień pobytu w szpitalu diagnozowano mnie, bo nadciśnienie nie bierze się znikąd. To może być choroba serca, niewydolność nerek. Okazało się jednak, że w moim przypadku od strony fizycznej wszystko jest w porządku, nie ma przyczyny w żadnym organie, dlatego wysłano mnie do psychiatry. Porozmawiałam z panią doktor, która wystawiła diagnozę: nerwica lękowo-depresyjna.
Byłaś zaskoczona?
Ja chyba wtedy wiedziałam. Opowiadałam psychiatrze o swoim życiu i już nie chciało mi się udawać, że jest fajnie i dobrze. Łzy płynęły mi ciurkiem, nie mogę nawet powiedzieć, że szlochałam. Ja po prostu mówiłam i płakałam.
Pierwszy raz powiedziałaś, że masz dosyć?
Tak, to był pierwszy raz, kiedy puściła mi kontrola. Nie chciałam już robić dobrej miny do złej gry, obracać to wszystko w jakiś żart, ogarnąć się. Ja się faktycznie przestraszyłam tego nadciśnienia. Dostałam antydepresanty, skierowanie do psychologa i cóż, musiałam coś z tym dalej zrobić.
Poszłam na terapię i do psychiatry, który zmienił mi leki, bo po wcześniejszych źle się czułam. Było mi słabo, miałam zawroty głowy. Nie chciałam ich brać, bo nie mogłam wyłączyć się z życia, siedzieć w łóżku i jedynie przyjmować leki. Strasznie schudłam, nie mogłam jeść, straciłam apetyt. A prosząc o zmianę leków słyszałam, że to jest normalne, że po trzech miesiącach się przyzwyczaję. Poczułam bunt, bo mój organizm bronił się jak rażony prądem lew. Odmówiłam leczenia. Stwierdziłam, że muszę znaleźć przyczyny depresji, a nie leczyć jej symptomy. Musiałam poszukać odpowiedzi na pytanie: „Dlaczego mając 40 lat wylądowałam na oddziale kardiologicznym?”. Zaczęłam iść wstecz, jak po nitce do kłębka. Pomogła mi rozpoczęta wówczas terapia i każda kolejna, bo zawsze znajdowałam coś nowego. Na jednej z nich napisałam swój życiorys emocjonalny, który pokazał mi, kiedy i jakie wydarzenia powodowały moje określone reakcje.
Na przykład?
To wtedy odkryłam, że tak naprawdę rodzina, którą stworzyłam i relacje, które w niej są, do złudzenia przypominają te, które znałam ze swojego rodzinnego w domu. I chociaż wydawało mi się, że mój mąż jest zupełnie inny od mojego taty, to zrozumiałam, że ja jestem zupełnie inna niż moja mamy, że bliżej mi do ojca. Więc dobierając sobie partnera innego niż mój tata i tak stworzyłam tę samą relację, ten sam schemat.
Byłaś bardzo zadaniowa?
Śmiałam się z mojego taty, on zawsze nosił przy sobie karteczki, na których wypisane miał swoje cele, na dzień, na tydzień, na miesiąc. Wyciągał je z kieszeni i przekładał. Ja takie karteczki miałam w głowie i faktycznie wszystkie wyznaczane sobie zadania realizowałam. Dzisiaj wiem, że dużą część mojego sukcesu zawodowego zawdzięczam swojej zadaniowości, perfekcyjności. Tyle, że zapłaciłam za to ogromną cenę. Nie mogę powiedzieć, że czegokolwiek żałuję, wtedy taka byłam i nie potrafiłam inaczej. Kiedy kilka lat wcześniej trafiłam na terapię, nie byłam kompletnie gotowa na jakieś zmiany w życiu.
Dlaczego wtedy poszłaś na terapię?
To był taki moment w moim życiu, kiedy mogłam powiedzieć, że osiągnęłam sukces. Miałam rodzinę, dziecko, dom, świetnie prosperującą firmę i… byłam cholernie nieszczęśliwa, co mnie strasznie wkurzało. Jechałam rano do pracy, a łzy napływały mi do oczu. Wściekałam się na siebie, bo przecież powinnam się cieszyć. Mówiłam sobie: „Musisz się cieszyć, woda sodowa ci uderza do głowy”. I poszłam na terapię.
Kiedy podczas sesji padło pytanie, czego oczekuję od terapeuty, powiedziałam, że liczę na to, że dostanę jakąś tabletkę szczęścia, ogarnę się i pójdę sobie dalej robić to, co robię. A ponieważ to był terapeuta, a nie psychiatra, nie dostałam żadnych leków. Terapia była krótkotrwała, powierzchowna, dzielnie wykonywałam wszystkie zadania, bardzo dobrze się poczułam, że tak idealnie sobie z nimi radzę. Stwierdziłam, że terapia mi pomogła i pogalopowałam sobie dalej w tym samym kierunku przez następne 10 lat, aż się potknęłam.
Masz syna z zespołem Downa, czy nie jest tak, że Krystian wybił cie trochę z tego rytmu perfekcjonizmu?
Bardzo mnie wybił. On był pierwszym zbawieniem w moim życiu. Możesz się z tego śmiać albo i nie, ale nim zaszłam w ciążę, modliłam się: „Boże zrób coś, żeby moje życie się zmieniło, bo ja dłużej tak nie dam rady”. Czułam się niewolnikiem własnego sukcesu, jak osoba, która samą siebie zamknęła w złotej klatce, bo teoretycznie wszystko miałam, ale nic nie mogłam. Nie mogłam nie pójść do pracy, bo musiałam tam być. Nie mogłam wyjechać na wakacje, bo kto się zajmie pracą. Więc na wakacje wyjeżdżaliśmy bardzo rzadko i na bardzo krótko. Przy czym przed wyjazdem nadrabiałam swoje zobowiązania zawodowe, pracując po 20 godzin do dobę, o siódmej rano wychodziłam z pracy i o 9-tej wyjeżdżaliśmy na wakacje.
Na pięć dni?
Na przykład, bo strach było dłużej. Pamiętam sytuacje, kiedy jeździliśmy na wakacje już z dwójką, a później i z trójką dzieci. Miałam godzinę wolną, bo ktoś akurat zajął się moim dziećmi, a w głowie panika: „Co mam zrobić przez tę godzinę. Bo chcę iść pomyszkować po sklepach, mam ochotę poleżeć na plaży i napić się wina…”. Więc biegłam galopem do sklepu, brałam naręcze ciuchów, wbiegałam do przymierzalni wybierałam sobie jedną czy dwie sukienki, z wywieszonym jęzorem leciałam na plaże po drodze się przebierając i równo godzinę później byłam już po lampce wina, z ciuchami i zakupami.
Aż sama się zmęczyłam…
To była masakra. Ja nawet odpoczynek miałam zaplanowany co do minuty.
Myślę, że to rzeczywistość wielu kobiet…
Niestety tak. Wiem o tym, bo pisze do mnie wiele kobiet, bez względu na to, czy mieszkają na wsi, czy w mieście, piszą, że to lustrzane odbicie ich życia. Bo tu nie chodzi o to, na ilu metrach kwadratowych mieszkasz i jakim samochodem jeździsz, tylko o pewien schemat, w jaki się pakujemy, do jakiego jesteśmy przyzwyczajone i wychowane i w jakim tkwimy, jak to wpływa na nasze życie. Okazuje się, że około tej 40-tki tracimy siły, nie mamy możliwości, by iść dalej. Niesamowite jest to, że moja historia opisana w książce jest tak uniwersalna, że każda kobieta może się z nią zidentyfikować. Cieszę się, bo dla mnie najważniejsze było pokazanie tego, co się dzieje we mnie, w środku.
Wiesz, jak to jest – lekarz mówi mi, że mam więcej spać, bardziej o siebie dbać, mniej się stresować i trochę ćwiczyć. Patrzę na niego, przytakuję, choć wszystko we mnie krzyczy: „Tylko kiedy i jak?!?”. Więc ja w „Depresjologii” staram się odpowiedzieć: kiedy i jak. Bo kiedy mi mówiono: „Powinnaś więcej ćwiczyć”, to wykupowałam abonament w fitness klubie, podpisywałam umowę na rok, co miesiąc płaciłam i miałam ogromne wyrzuty sumienia, że z tego nie korzystam, bo nie mam siły. Codziennie budziłam się z mocnym postanowieniem, że dzisiaj już pójdę. Ale w międzyczasie dziecko jedno chore, drugie na zajęcia, trzecie do kolegi, do tego pożar w pracy, który trzeba szybko ugasić. Dowlekałam się do domu o 18-tej i ostatnią rzeczą, na jaką miałam ochotę, to było wyjście na ćwiczenia. Nie miałam siły. Następny dzień ponosiłam porażkę, totalną porażkę. I te wyrzuty sumienia, że płacę za coś, z czego nie korzystam, że nie potrafię się zorganizować, że nie umiem się zmobilizować, że jestem do niczego, czyli to wszystko to moja wina.
I z tym przeświadczeniem wyliczając wieczorem swoje porażki i winy, zasypiałam. Budziłam się duszona paniką, że muszę zrobić tyle rzeczy, a tymczasem nie miałam nawet siły, by wstać. To była wieczna walka ze sobą, od momentu, kiedy otworzyłam oczy do momentu, kiedy je zamknęłam, a spałam bardzo mało, ilość snu nie pozwalała mi odpocząć, a jednocześnie nie dawałam sobie prawa do tego wypoczynku. Wiecznie siebie winiłam za wszystko.
Teraz często dostaję takie pytanie: „Jak tak mówisz o skupianiu się na sobie, na słuchaniu siebie, czy to nie jest egoizm?”. I choć staram się to wyjaśnić, że dbanie o siebie nie jest niczym złym, to i tak dopiero poświęcając się dla dzieci, dla męża, dla pracy, dla pracodawców, dla sąsiadki, która ma depresję, jesteśmy postrzegane dobrze. Tylko, że wtedy rzadko kiedy jesteśmy dobre dla siebie i tak naprawdę w tym wszystkim często siebie traktujemy najgorzej.
Nie jest tak, że brak trochę przyzwolenia nawet na ten zdrowy egoizm?
Tego przyzwolenia nie ma często nawet ze strony najbliższych. My same przyzwyczajamy naszych mężów do tego, że wszystko za nich robimy, tak samo jak za dzieci – sprzątamy pokoik, odrabiamy z nimi lekcję, pilnujemy, żeby się nie spóźniły do szkoły. A jak mąż jest zmęczony po pracy, to niczego od niego nie wymagamy, nie mamy w stosunku do niego jakiś większych oczekiwań, nie idziemy na jogę, bo on nie ma siły zająć się dziećmi, więc zostajemy w domu. A kiedy zaczynamy się w końcu buntować, najbliżsi patrzą na nas z przerażeniem, i mówią: „o odbiło jej, jakaś nienormalna, chora psychicznie, przez 15 lat wszystko jej odpowiadało i teraz jej nie odpowiada, jakaś sekta feministek czy buddystów namieszała jej w głowie”.
Dlatego każda zmiana powinna zaczynać się od małych kroków. Nie tak, że jutro rozwodzę się z mężem, zmieniam całe swoje życie, tylko zmieniam swój stosunek do siebie, a całą reszta zmieni się naturalnie.
To jest proces. Po jednej sesji terapeutycznej nie wyjdziesz i nie powiesz: od dzisiaj skupiam się na sobie?
Ten proces jest bardzo długi i nie wiem, czy kiedyś się kończy. Ale dzięki temu, że trwa, że jest rozciągnięty w czasie to nie przeraża nas ani naszego otoczenia. Łatwiej jest się przyzwyczaić do drobnych zmian niż pierdyknąć tę ogromną swojej rodzinie, która będzie patrzeć na ciebie oniemiała.
Warto zacząć od zapytania siebie: czego pragnę, czego chcę – dzisiaj, nie za pięć czy dziesięć lat, tylko tu i teraz. W ogóle kocham pytanie: „Gdzie widzisz siebie za trzy lata”, ja tego nie wiem i na tym polega cały urok mojego życia.
Każdy mały krok, kiedy walczymy o siebie, buduje naszą odwagę, pewność siebie, świadomość, że możemy się o siebie zatroszczyć. I nagle okazuje się, że twoje otoczenie to akceptuje, bo wcześniej nie miało pojęcia, że masz swoje potrzeby, że z czymś sobie nie dajesz rady.
Nie potrafiłaś sobie tak zorganizować przestrzeni, żeby było w niej miejsce dla ciebie?
Zgadza się. Miałam wtedy o jedno dziecko mniej, czyli teoretycznie mniej roboty plus było nas dwoje, czyli ja i mój mąż. Jednak paradoksalnie miałam mniej czasu dla siebie, niż mam teraz będąc sama z czwórką dzieci, czyli się da. Tylko nie można tego zrobić rozumem, bo gdybym narzuciła sobie pewne cele, wymogi i zapisała je na kartce, to znowu poniosłabym porażkę, bo byłoby to tak bardzo wbrew mnie, że nie podołałabym temu. Metoda małych kroków pozwala się temu naszemu życiu rozpychać po troszku. Zmieniają się nasze priorytety, ale zmiany są łagodne, nie musimy toczyć walki same ze sobą, bo nie ma w nas lęku, ani sprzeciwu.
Nie możemy być dla siebie takim generałem, który mówi: „Ja dbam o siebie, bo chodzę cztery razy w tygodniu na ćwiczenia, w niedzielę idę na długi spacer”. Nie o to chodzi. Poświęć sobie faktycznie pięć minut dziennie– na rozciąganie, jogę, medytację – to już będzie dużo, a jeśli masz czas i chęć zrób coś więcej, ale pamiętaj, że nic nie musisz, nie jesteś w stanie zrobić wszystkiego. I to, że nie możesz zrobić wszystkiego, nie jest symbolem porażki, to tylko stwierdzenie. Każdego dnia robię dla siebie tyle, na ile mam możliwości i ochoty.
Często jednak słyszę pytanie, czy to nie będzie już lenistwo? Bo co jak zaczniesz myśleć, na co masz ochotę i stwierdzisz, że chcesz jedynie siedzieć na kanapie i nic nie robić? Tyle tylko, że jeżeli w swoim życiu zajmujesz się rzeczami, które cię pasjonują, to nie będziesz siedzieć na kanapie. Bo jeśli ja mam siedzieć albo pisać, to będę pisać, dlatego, że znacznie więcej energii i sił witalnych dostaję, kiedy piszę, niż jak siedzę na kanapie, więc nie ma obaw, że nagle się rozleniwię, roztyję i będę klopsem kanapowym.
U ciebie nastąpiło jednak spore przemeblowanie życia, rozwiodłaś się, dzisiaj masz nie trójkę, a czwórkę dzieci.
Tak, u mnie przemeblowanie było bardzo duże. Ale im dalej brniemy w życiu zaciskając zęby i ignorując własne potrzeby i symptomy płynące z ciała, ignorując, co nam serce podpowiada, tym dalej zabrniemy w nie swoją historię. I nagle człowiek budzi się i mieszka w domu, który w ogóle nie jest jego bajką, jest w związku, w którym się czuje źle i wtedy są dramaty i dylematy, bo dzieci, bo co rodzina powie, bo zależności finansowe. Ale nie musimy od razu decydować się na rewolucję, lepiej małymi kroczkami naprawiać to, co dla nas ważne, próbować, bez podejmowania ostatecznej decyzji, do momentu, aż będziesz na to naprawdę gotowa.
Idąc na terapie bałam się, że zostanę przez terapeutę potępiona, że on nagle odkryje, że jestem złym człowiekiem i że powie mi to prosto w twarz. Tymczasem każda z terapii dodawała mi siły i odwagi i utwierdzała w tym, że mam prawo czuć to, co czuję, a ja myślałam, że nie mam takiego prawa, co dzisiaj wydaje mi się totalnym absurdem. Wiele jest takich kobiet, które negują swoje uczucia, a przecież mamy prawo być zmęczone, możemy nie dawać rady, możemy nie lubić naszej pracy i chcieć ją zmienić, możemy nie mieć ochoty na seks. I tak samo w drugą stronę – mamy prawo chcieć to, o czym marzymy, czego chcemy. O tym powinniśmy zawsze pamiętać. To nie jest egoizm, to miłość do siebie, a to nie grzech. Jeśli nie masz miłości, empatii i akceptacji w sobie, jak chcesz dać je swoim bliskim, mężowi, dzieciom. Zacznij od siebie.
P.S. Jeśli zmagacie się z depresją, jeśli nie radzicie sobie ze swoimi emocjami, jeśli chcecie opowiedzieć swoją historię, męczy was wiele pytań, na które nie znajdujecie odpowiedzi – napiszcie do nas kontakt@ohme.pl, Agata z przyjemnością odpowie na każdy wasz list. Dodatkowo – stworzona przez Agatę została grupa wsparcia na Facebooku (link TUTAJ), może chcielibyście do niej dołączyć.
*Cytat pochodzi z książki Agaty Komorowskiej „Depresjologia”.