Go to content

„Byłam niewidzialna, a stałam się silniejsza niż warszawianki. Ja, Wielka Ewa z małego miasta”

Fot. iStock

Pochodzę z prowincji i wcale się tego nie wstydzę. Musiałam szybko stać się niezależna, żeby sobie poradzić w warszawskiej dżungli. To dało mi siłę i poczucie sprawczości. Jestem silniejsza, niż rodowite warszawianki, żyjące w stolicy, jak w słodkiej bezie.

Przyjechałam z małego podkarpackiego miasteczka, gdzie trzy ulice na krzyż, spotykają się na mikro ryneczku, otoczonym sześcioma „kebabami”. Mały plac będący naszym „wszechświatem”, był centrum spotkań i relacji. Studnia stojąca pośrodku, kilka ławek na skwerku, wokół rynku sklepiki z lokalnymi produktami w „lokalnym” stylu. Czyli „smar, mydło, powidło”, małomiasteczkowa moda, ale i zdrowe jedzenie, smaczne lokalne wyroby.

Wszystko ma swoje dobre i złe strony. Tą dobrą stroną prowincji jest autentyczność, jeśli robimy wędliny, to z mięsa, a nie nasączone wodą, a warzywa choć nie powalają wyglądem, smakują jak „niebo w gębie” i są zdrowe.

Dlaczego więc tam nie zostałam, choć tak zdrowo i sielankowo? Z prostej przyczyny, nie pasowałam tam. Myślałam i mówiłam w sposób „odstający” od tamtejszych standardów.

Miałam też marzenia… Oczekiwałam czegoś więcej, niż tylko znalezienie męża i urodzenie mu gromadki dzieci. Owszem, chcę mieć rodzinę, ale też chcę przeżyć swoje życie w pełni! Prosto z dworca, jeszcze z bagażami, trafiłam do pierwszej pracy, której satysfakcjonującą raczej nazwać nie mogłam. Na zmywaku „u Chińczyka” stałam do trzeciej w nocy, a gdy
skończyłam zmywać, zastanawiałam się, czy warto jeszcze kłaść się spać?! Siedziałam na ławce pod Pałacem Kultury i patrzyłam na nocną Warszawę.

(…) Wszyscy złotą autostradą
Chcą do Eldorado
A w tobie ma Warszawo mój dom
Ach tak
Boston, Kolorado
Chcą do Eldorado
A w tobie ma Warszawo mój dom(…)

Jak śpiewały Daria Zawiałow i Sanah, czułam się ja, Ewa. Zrobiłam swój ważny i odważny krok w przyszłość, na razie byłam oszołomiona, zagubiona, zmęczona, ale wiedziałam, że wszystko z czasem się ułoży. Miałam taki wewnętrzny spokój, to przekonanie o słuszności decyzji, już nigdy mnie nie opuściło. Znalazłam swoje eldorado, choć droga do celu była trudna.

Brałam każdą pracę, która wpadła mi pod rękę. Myłam okna, pilnowałam dzieci, robiłam zakupy, wyprowadzałam psy. Wieczorem „padałam na twarz”, jednak z satysfakcją kończyłam każdy dzień. Byłam sama, ale „u siebie”, choć w wynajętej kawalerce. Nikt mnie nie wyrzucał, nie budził w środku nocy awanturami, ani nie wywalał zawartości kosza ze śmieciami na głowę, gdy spałam. Uwolniłam się z toksycznego „domu rodzinnego”, który kojarzył mi się raczej z obozem pracy, a nie bliską relacją. Dłużej już bym tam nie wytrzymała, nie tylko z powodu odoru alkoholu, czy agresji, ale poczucia bezradności i braku wpływu na sytuację.

Ja jestem fajterką, muszę działać! Potrafię długo czekać, jeśli tylko wiem, że każdy dzień, każdy krok zbliża mnie do mojego punktu na horyzoncie.

Pracy się nie bałam, raczej samotności, bo do tej pory nie miałam okazji „pobyć sama ze sobą”. Delektowałam się ciszą, spokojem, poczuciem bezpieczeństwa… brakowało mi jednak kogoś bliskiego. Koleżanki zostały na Podkarpaciu, bawiły swoje dzieci, a laski z Warszawy, wylansowane na swoich wysokich obcasach, nawet nie spoglądały w moją stronę. Byłam dla nich niewidzialna. Ja, Ewa, bez której nie odbyła się żadna impreza w miasteczku, tutaj o imprezowaniu nawet nie marzyłam.

Na Tinderze znalazłam się przypadkowo, gdy szukałam tanich ciuchów w sieci. Pomyślałam, zobaczę tylko, jacy ludzie są tak odklejeni, że szukają partnerów w wirtualnym świecie… Śmiejąc się sama do siebie, założyłam profil i zanim się zastanowiłam, oglądałam facetów, starych, młodych, blondynów, brunetów, łysych i z długimi do pasa włosami. Było ich pełno, wysportowani, albo całkiem jak „Big Lebowski”, miłośnicy kina i psów rasy Shih tzu, amatorzy piwa i pizzy lub wegetarianie.

Bożesz, poczułam się jak w kalejdoskopie. Z wrażenia sama otworzyłam sobie winko, bo takie rzeczy na trzeźwo, nie mieszczą się w głowie!

Z Pawłem, zwanym Pavo, umówiliśmy się w piątek wieczorem. W mało romantycznym miejscu, „pod tarasami”, ale dla mnie to dobrze, bo Warszawy jeszcze nie znałam. Po co mam błądzić, skoro i tak pójdziemy w miasto. Poszliśmy do tajskiej knajpki na kolację, potem na lody i spacer ulicami stolicy. Miasto powoli wypełniały światła i dźwięki, głównie z klubów i dyskotek. Wokół widzieliśmy pełno młodych ludzi, nadal w pośpiechu, jakby gonili swój los… My powoli wychodziliśmy ze swojej skorupy samotności, opowiadając sobie o życiu, jakiś tam sprawach, planach, marzeniach.

Ile było w tym prawdy, a ile „maski”, nie pamiętam. Wtedy liczyło się, że nie jestem już sama, mam z kim pogadać, mogę się przytulić.

Po Pavo było jeszcze kilku innych chłopaków. Zanim spotkałam Krzyska, zdążyłam poznać cały zestaw „warszawiaków”. Niektórzy napływowi, jak ja, niektórzy „rodowici”. Wszystkich, w pewien sposób, łączyła jedna cecha – samotność, ale mnie to niestety nie wystarczało do zbudowania głębszej relacji. Czekałam, aż spotkam faceta, przy którym poczuję taką iskrę, że
nie będę mogła spać z wrażenia…

Chwilę to potrwało, ale doczekałam się…