Tak oto nasta czas prezentów, czas dawania, okazywania sobie miłości, ciepła, sympatii. Piękny to czas, chciałoby się rzec i zacny taki, pomijając tych parę szczegółów, które nie tylko koncept ten cudny zamieniają w udrękę, ale co gorsza doszczętnie go wyłuskują z całej świątecznej, zacnej magii. No bo….
Po pierwsze, jest coś takiego jak gorączka świątecznych zakupów, która bezsprzecznie jawi się jako utrwalona, coroczna, zbiorowa choroba psychiczna ludzkości. Mniej więcej na całym świecie. Sklepy, te koszmarne Disnaylandy dla dorosłych, uginają się w tym czasie pod ilością bożonarodzeniowego dekoru, co poniektóre w ogóle giną w pachnącym lesie iglastym, bye, bye. Człowiek przemyka przez pasaże handlowe, napastowany nieustannie czy to przez elfy czy też podstarzałego Mikołaja, o pijanym reniferze nie wspominając. Świąteczna muzyka płynąca z każdego głośnika buduje atmosferę, która jak cztery ściany wytycza granice ludzkiej, bożej istocie, która no wiecie, jak ten baranek błąka się po złotych tarasach i tym podobnych centrach świątecznej rozpusty. No koszmar po prostu. Bożonarodzeniowy świr. Niestety łapie mnie co roku w te swoje iglaste szpony i w minutkę zaledwie nasiąkam jodłą jak podatna gąbka. Świąteczny nastrój zwala mnie z nóg, podczas gdy gorączka zakupów miota mną w licznych dreszczykach. I co ja na to?
Ano uuuuwielbiam to choróbsko! Uwielbiam cierpieć na każdy przejaw tej świątecznej choroby. Kocham włóczyć się po całych łąkach, ba halach! nawet, wyśnionych, wymarzonych, bożonarodzeniowych sklepów. Uwielbiam dzwoneczki reniferowego zaprzęgu okraszające radosne zawodzenie wydobywające się z setek głośników w centrach handlowych, uwielbiam wdychać świąteczne zapachy tu jodły, tam piernika. Kocham błyszczące, kolorowe światełka i najpiękniejsze bombki, gwiazdki i wszelkie dekoracyjne cudeńka, które zamieniają szary świat w krainę jak z bajki. Mam też jeszcze jeden, groźny symptom chorobowy: zdjęcie z Mikołajem! Nie, nie żartuję! Nie przepuszczę żadnemu! Świętemu Nicolasowi, Dziadkowi Mrozowi czy Gwiazdorowi. Jak go zwał tak zwał, zdjęcie taki musi ze mną sobie zrobić. Mój zeszłoroczny okaz upolowałam w Hollywood kiedy to w najlepsze przechadzał się z panią Mikołajową! po Rodeo Drive. On jak on, stary, gruby, może nawet lekki świntuch, ale pani Mikołajowa kochani jak marzenie! Rarytasik, rzadko widywany. Cyk, cyk, cyk, zaszalałam jak jakiś japoński turysta na fotograficznym głodzie.
Potem są te wszystkie świąteczne happeningi! Och! Jakże kocham i te! Kiermasze, lodowiska w centrum miasta, kolędników na placach, zapach grzańca, cynamonu i goździków, a wszystko takie cudowne, że żyć się chce, tańczyć się chce, śpiewać i piruety na tych łyżwach wyczyniać. Najbardziej jednak bezcenny składnik tej bożonarodzeniowej bomby to jak dla mnie szczerze uśmiechnięci ludzie. Bo ci ostatni akurat w tej chorobie uśmiechu wcale sobie nie odmawiają. Bogatych, biednych, zdrowych czy chorych, szczęśliwych czy smutnych, święta jakoś tak odmieniają. Rozgrzewają im serca, a to jak wiadomo, zawsze, ale to zawsze skutkuje tym grymasem twarzy w ramach którego szczerzy człowiek zęby, dołeczki w policzkach eksponuje i z oka strzela radosną iskrą. Bożonarodzeniowa choroba psychiczna to chyba jedyna taka choroba, która tyle szczęścia ludziom daje. Śmiem twierdzić, iż to dlatego, że się po prostu dziecko w nas na powrót budzi? W każdym razie, to przynajmniej wyjaśniałoby Mikołajową foto obsesję co poniektórych.
Po drugie, z psychicznej choroby świątecznej leczyć nas mają prezenty. Jak jakieś magiczne psycho-pigułki, małe i duże podarki są uwieńczeni chorowania i rzekomo do zdrowienia prowadzić mają. Oczywiście kocham je nabywać, z nabożeństwem pakować, przewiązywać wstążkami i układać pod choinka. I kocham je dostawać też! No przecież! Moja miłość w tym względzie jest bezgraniczna choć skłamałabym gdybym nie wyznała, że pewien mankament w prezentach widzę. Zawsze myślałam, że prezent to gest, to zapakowana w śliczny, kolorowy papier bezcenna pamięć o drugim człowieku. Nie przywiązywałam więc nigdy wagi do cent netto takiego prezentu. Sama darowałam drobiazgi i z drobiazgów się cieszyłam. Dalej tak robię rzecz jasna, bo uparta jestem, a do tego coraz starsza, więc i coraz bardziej uparta, niestety. Obserwuję jednak, że ludzie nie zawsze pamięć i miłość wyceniają tak samo. Są bowiem tacy, którzy nierzadko darują odjechane (w dosłownym tego słowa znaczeniu) prezenty, których wartość rynkowa przekracza oczekiwania wszelakie, że wymienię samochodzik, diamencik mnóstwo-karatowy, a dla dzieci bmw rowerek czy wózek marki porsche. Prezenty super, pewnie że chciałabym takie dostawać. Czy jednak odczytałabym z nich tą samą miłość, czułość i pamięć jaką każdorazowo odczytuję z małych drobiazgów? Sama nie wiem. Może to zaledwie kwestia przyzwyczajenia no i dostępu do bogatego Gwiazdora rzecz jasna. Jakoś jednak coś mi tu nie pasuje tak do końca…
I wreszcie po trzecie. Są i skutki uboczne tej radosnej choroby psychicznej, które przyjmują postać obezwładniającego nadmiaru. Czego? Ano wszystkiego! A przede wszystkim ilości rzeczy, które darujemy zwłaszcza tym całkowicie skołowanym dzieciom, skazując je tym samym na dotkliwe powikłania chorobowe. Jeszcze jeden samolot, pociąg, zamek czy księżniczka i mamy jak w banku, że w dziecku ulokuje się wirus, który może jeszcze w te święta pozostanie uśpiony ale już w następne przebudzi się w całkowicie bezlitosnej swej postaci. Bo czasy się zmieniły, zmieniły się tak, że teraz mamy wszystkiego w bród. A to niestety, w świecie ilości, odciąga uwagę od jakości. No i zastąpić ma miłość, bo w podejściu ilościowym: im więcej daję, tym bardziej kocham. Rzecz w tym, że miłość z natury swej cudnej w ogóle nie jest ilościowa. Miłość to jakość, miłość to gest, uśmiech, uczynek. Nie można jej wyrazić w dziesięciu traktorach czy niekończących się karatach. I o ile karat to fajna jest rzecz, to jednak jakby piękna i oszlifowana nie była, nie wypełni ona pustki w sercu. Nie zaspokoi pragnienia miłości, czułości, ciepła, jakie tylko człowiek dać może człowiekowi. Bezcenny to dar i zawsze doceniany. Nie zapominajmy o nim w te święta, a także w tym nowym roku, który nadchodzi.