Podejście pierwsze – rozmaśliłabym rowerzystę na ruchliwej ulicy, ale tak się niepokojąco gibnął w moją stronę, że prawdopodobnie w odruchu samoobrony próbowałam zrobić mu to samo.
Egzaminator nie zrozumiał biologii zachowania, nie docenił wysoko rozwiniętego instynktu samozachowawczego jak u jaszczurki, spojrzał na mnie karcąco, oblałam.
Podejście drugie – kobieta egzaminator. Na forach elaboraty o niej pisano, na samą myśl, że to właśnie ta „kosa ze śródmieścia” zadecyduje o mojej dalszej przygodzie z prowadzeniem samochodów osobowych, postanowiłam w głowie nie zdać, zanim jeszcze wsiadłam. Nie zapięłam pasów, a co! Dziękuję, do widzenia.
Podejście trzecie – rękaw. Dobry Boże, kto to wymyślił, żeby się biedna kobieta w tych lusterkach jak ranna sroka trzepała: prawe – lewe – tył – prawe – lewe – tył, jest linia, jest linia, o masz gdzie jest linia. Nie ma linii. Przepraszam, gdzie jest linia? Pewnie gdzieś pod Toyotą Yaris szanowna Pani, tam są drzwi, do zobaczenia za trzy tygodnie, albo kiedy uzbiera Pani kolejną sakwę złotych denarów na możliwość pokazania panu z wąsem, palcem, gdzie wlew płynu do chłodnicy.
Przecież w normalnych warunkach roli kontrolera ruchu naziemnego podejmuje się pasażer, matka moja, ewentualnie małżonek z cierpliwością dwulatka, który macha łapami jak parkingowy, pokazując wolne miejsce do zacumowania samochodu na absolutnie pustym parkingu i drze się, tak z miłości pewnie, albo w obawie o własne stopy – jeszcze… jeszcze… NO DAWAJ KOTEK Z CHLEBEM, Z CHLEBEM GO, jeszcze, jesz…. STOOOOOOOOP Jezus Maria! Co tak nerwowo?
Więc kiedy za czwartym razem, po trzech latach posuchy motoryzacyjnej podjęłam się kolejny raz z pozytywnym zakończeniem, ze zdziwienia zęby zbierał a i owszem, ale rzeczony narzeczony, bo ja to chyba do tej pory jeszcze nie wierzę, że się udało. Gdzie mit baby za kierownicą przeplata się z wyścigowymi perłami i czy warto podlewać stereotypy fatalnych kierowców (kierownic?) krystalicznie czystą wodą, na swoim przykładzie opowiem wam ja.
Oho, baba jechała
Widzę błysk w oku podróżujących po mojej lewicy mężczyzn, którzy przyglądają się zdartym drzwiom i oderwanej do połowy listwie drzwi kierowcy, które z powodzeniem zaczepiają o wysokie krzaki na wiejskich drogach, tak odstają, i zbitej osłonie lampy, do której przez dziurę można by śmiało schować paczkę zapałek, pączka i robaka z Kinder jaja mojej córki. Taka jest duża . Czuję zapach testosteronu i męskiej satysfakcji, słyszę śmiejącego się niemo, aczkolwiek wyraźnie Pana, kiedy na światłach mój dwudziestoletni Opel w gazie pada ofiarą lustracji gościa z Lanosa: góra – dół, co nie jedno widział, ale takich czarów, to chyba jeszcze nie. Otóż nie ja zahaczyłam o dostawczaka w bitwie na wielkość ego. Mąż mój, mężczyzna w sensie. Drugi raz w przeciągu dwóch miesięcy. I co teraz?
Kultura jazdy
Wróćmy do zdartego Opla. Gdyby nie fakt, że w zdarzeniu tym brało udział dwóch butnych panów, auto moje miałoby szanse wyglądać normalnie, o ile samochód z Tweetym i diabelskim trójzębem na wlewie kiedykolwiek wyglądał w porządku. Dobrze, przyznam się, raz mi się zdarzyło założyć za wysoki obcas do samochodu, nie wyczułam bestii i o mały włos zmiażdżyłabym sąsiadowi skórzane, podomowe laczki, a w nich małe, również skórzane paluszki. Na szczęście szybko schował nogi, oczy wytrzeszczone z chodnika zebrał i obeszło się bez strat. Przeprosiłam.
Mężczyźni natomiast mają nieodpartą potrzebę udowadniania swojej wyższości, lepszości i ukończonych kursów rajdowych z Krzysiem Hołowczycem zapominając czasem, że to z Krzysiem to tylko czytana auto mapa była. Nie odejmując Paniom oczywiście – idealnie machamy łapami przy zamkniętych drzwiach pokazując środkowy palec, a walczące dwie kierujące na ulicy wyglądałyby komicznie. Baby to się zawsze za włosy tarzają, po kobiecemu, ale z przytupem. Wszystko nic przy zatrzymanym w środku miasta tramwaju zapchanym po pachy w pasażerów i samochodzie osobowym, który również ani myślał ustąpić.
Sama byłam świadkiem. Tak sobie stali panowie naprzeciwko siebie, pokazując fakery, w geście głębokiej sympatii zapraszali się nawzajem do środka pojazdów, w których siedzieli z okrzykami „no cho!”, jeden i drugi w ciemnych okularach z racją wyższą od Papieża i pani z dziekanatu. Nie wiem czy nie stoją tam przypadkiem do dziś. A wystarczyło życzyć szerokiej drogi, odpuścić, zwolnić tramwajowych zakładników, oddać ostatniego M&Msa, poczęstować łykiem wody… Robicie tak czasem? Warto spróbować. Nie zaszkodzi.
Parkowanie
Idzie mi całkiem dobrze. Jak jest pusto. Próby wepchnięcia się w przerwę szerokości roweru z przyczepką delikatnie mówiąc – stresują mnie . Oddech pana w samochodzie za moim, jego lampy ksenonowe walące po gałach jak na przesłuchaniu i niecierpliwe pukanie paliczkami o kierownicę, potęgują wrażenia. Pokręcę, nachechłam kierownicą kółek jak nienormalna, poczuję zapach palonej gumy od oponowego swinga jedynka – wsteczny, żeby finalnie i tak podziękować, zaprosić kierującego za mną do zajęcia klepanego przeze mnie poletka i odjechać gdzieś, gdzie cisza, spokój i możliwości nieskończone. Mój mąż za to, może i obija maski co dwa tygodnie, ale wepchnie się w każdą szparę jak kocur. Dosłownie w każdą, wysiadamy na wciągniętych bebechach.
Parkowanie równoległe
Ha. Ha. Jakie? Nie mam na ten temat nic sensownego do napisania tak, żeby nie pogrążyć się mocniej. O ile ponoć naprawdę dobrze prowadzę samochód (tak twierdzi więcej niż jedna osoba i nie jest to mama), o tyle tego wynalazku nie wpiszę do CV. Wszystkie kobiety robiące wspomniany trik bez potu, łez, drogowej hańby i trzeciego napoju energetycznego serdecznie pozdrawiam. Jesteście wielkie. Panowie dla was czerwony dywan i tytuły, jeden z nukleotydów waszego DNA nazywa się parkowanie równoległe. Nie mam wątpliwości.
Mechanika, nazewnictwo, coś stuka, coś puka
Tu się nie pochwalę znowu, chociaż wiem, że istnieją takie panie, które przy pomocy noża i ściereczki są w stanie dojechać z Lublina do Szczecina. Moja siostra w dniu egzaminu maturalnego odpalała na kable stare BMW w białej wyprasowanej koszuli, żeby nie spóźnić się na pisemny polski. Patrzcie ją, Macgyver.
Ja wiem dla przykładu, że jak się dymi spod maski, to pewnie trzeba uciekać, a na podstawie ostatnich wydarzeń drogowych jestem w stanie wywnioskować, kiedy skończyło mi się sprzęgło. Nauczyłam się holować, rozróżniam odgłos silnika diesela od benzyny i bezbłędnie dolewam płynu do spryskiwaczy. Wymienię wycieraczkę, jak powiedzą, jaką kupić i umiem skorzystać z karty Vitay. Tyle o mnie. Nie znaczy to natomiast, że brak w świecie pereł, które by panów cztery razy zjadły na doświadczenie i nie bałyby się pobrudzić rąk. Znam takie egzemplarze! Odpuśćmy kiedyś naklejonym łatom i przesądom, dajmy sobie szansę wzajemnie zabłysnąć.
Kończąc przemyślenia staję przed lustrem ja kierowca, a za mną on kierowca. I choć brak mu spokoju, rzuca mięsem na emerytkę w samochodzie o pojemności silnika maksymalnie do 50 centymetrów sześciennych, a wybierane skróty drogowe kończą się wyciąganiem papierowej mapy i busoli, to zginęłabym bez doświadczenia i wiedzy, jaką zdobył. Chociaż wie on doskonale, że nie założę koła, nie wymienię klocków, a na żółtym świetle staję dęba – powierza mi los wycieczek bladym świtem, kiedy nie ma siły prowadzić, bo łeb mam na karku. Yin yang. Bez stereotypów poproszę.