Go to content

„Nie możemy po prostu pozostać tym, kim byliśmy”. Serce pęka już w pierwszym odcinku

„Nie możemy tak po prostu pozostać tym, kim byliśmy. Są ważniejsze sprawy” – mówi Miranda i faktycznie te słowa, a wśród nich „just like that”, stają się kanwą serialu. Nic tam nie jest tak po prostu, tak lekko i w sumie beztrosko, jak było w „Seksie w wielkim mieście”. Przyjaciółki są o 30 lat starsze i, co zapowiadają od samego początku, wchodzą w nowy rozdział życia. Otwarcie mówią o wieku, choć każda ma do niego inne podejście. Jest kilka dobrych chwil, są przebłyski „starego” klimatu serialu i jest jedna scena seksu – skupiona wokół Biga („Dodaję trochę lubrykantu. Nie mam 30 lat”) – która autentycznie przypomina oryginał i jego poczucie humoru. Jest nadzieja, ogląda się to z każdą chwilą przyjemniej.

Po udanym serialu i dwóch niezbyt dobrych filmach (które i tak lubimy, bo kto nie lubi się czasem oderwać przy takiej kolorowej bajce), możemy już oglądać długo zapowiadany sezon serialu „And just like that…”. Jest nierówno. Z jednej strony serial ma ambicje towarzyszenia pięćdziesięciolatkom, zderza się ze starzeniem, a nawet śmiercią, jest przygnębiający, ale podejmuje to ryzyko, co momentami jest bardzo ok. Ale z drugiej strony zderza swoje przekonania rodem z lat 90. ze współczesnością. I te zderzenia są bolesne. Dla bohaterek i dla widza. Oby wrażenie, że to zacofane idiotki szybko zostało obalone…

Uwaga: będą spoilery z pierwszego odcinka.

Muszę być szczera, pierwsze 20 minut jest wyjątkowo niezręczne i brzmi trochę jak na prędce składana przypominajka „w poprzednim odcinku”. Tętniący życiem Manhattan i trzy przyjaciółki, które prowadzą niezręczny dialog na temat pandemii i tego, że tęsknią do czasów, kiedy dozwoloną odległością między ludźmi było 1.5 metra. W pierwszych minutach dowiadujemy się też, że „nie ma już z nami Samanthy”, co miało być żartem, ale w kontekście rozmowy o pandemii brzmi jakoś… nie najlepiej. Można też było bardziej przemyśleć wytłumaczenie, dlaczego jej nie ma – to, które tu mamy kompletnie do Samanthy, jaką znamy, nie pasuje. Na szczęście na koniec pojawia się prawdziwa Samatha, jaką znamy i pamiętamy. Prawdziwa przyjaciółka, na dobre i na złe.

W końcu następuje scena, która towarzyszyła nam przez cały serial „Seks w wielkim mieście”, czyli rozmowa przy lunchu. Już, już cieszymy się, że będzie jak dawniej, ale… jak dawniej jest tylko to, że Carrie nie bardzo słucha, co mówią dziewczyny. A one… cóż, mają problemy z nastoletnimi dziećmi, ale tak przedstawione, że wierzyć się w nie nie chce. Charlotte wciąż farbuje włosy, a Miranda porzuciła pracę w korporacji i wraca na studia, aby zdobyć dyplom z zakresu praw człowieka. Zresztą wątek siwych włosów Mirandy okazuje się, chyba niechcący, jednym z wiodących w pierwszym odcinku. Charlotte namawia ją do farbowania, bo „tęskni za rudym” oraz uważa, że Miranda wygląda staro.

 

Carrie idzie z duchem czasu i jest podcasterką. To było wiadomo już z przecieków przed premierą serialu, ale teraz okazuje się, że to nie jej własny podcast i że nie sprawdza się w tym najlepiej. Za to jej konto na Instagramie ma się dobrze (serio, pada takie zdanie).

Pod koniec pierwszego odcinka jest też zwrot akcji, który oznacza, że ​​Carrie przynajmniej będzie miała więcej do roboty niż bycie zaskoczoną zmianami, jakie niesie nowy świat i tym, że już nie jest tak płynna i odważna w opowiadaniu o seksie. W swojej nowej sytuacji będzie zmuszona inaczej pokierować życiem i zbadać inne aspekty tego, co to znaczy dorosłość. Może nawet w końcu dorośnie. Możemy mieć tylko nadzieję, że podobnie będzie z resztą i że dynamika grupy zostanie przywrócona. A przynajmniej wszystkich, którzy przeżyli. (spoiler)