Jestem jakaś dziwna. No nijak w tym roku nie czuję Świąt. Przecież to już za pasem, a mnie zaskakują rozmowy o tym, jaką szynkę kupić, kto już umył okna i kto do kogo na obiad się wprasza lub zaprasza.
Jest środa, a ja marzę o weekendzie, który przecież nie będzie taki zwykły. Wpadła siora ustalić co i jak. „Stara, ja nawet nie czuję, że to już Wielkanoc”. Ona też nie. No to świetnie. Dzieciaki wpadły po szkole do domu krzycząc od progu: „Koniec tortur” i dotarło do mnie tym samym, że one już jutro do szkoły nie idą i będą snuć się po domu, zaglądać co chwilę do lodówki i co chwilę wyrzucać z siebie: „Mamoooo mogę coś obejrzeć”, „Mamooo, nudzę się”, „Mamoooo, co mam robić”, „Mamooo, a on mnie wkurza, bo mówi do mnie lama (sic!)”, a ja przecież w domu chciałam popracować. Na dwór ich nie wygonię, bo zimno jak piorun, komu by się chciało wychodzić dobrowolnie. No chyba, że przymuszę.
W sumie dobrze, że te dzieci jeszcze nieduże. Dyskusje o wielkanocnym zajączku zaraz jutro zaczną, po bazie i brzózki skoczą i w jajka ubiorą. Właśnie – ja pierdzielę – rozejrzałam się po domu. Na trzy dni wyciągać te wszystkie ozdoby świąteczne? Jajka, zające i baranki? A później zastanawiać się, kiedy przyjdzie czas, żeby je posprzątać. No nie chce mi się jak cholera.
O oknach już dawno nie myślę, bo i tak w sobotę ma lać, w niedzielę spaść śnieg (przynajmniej u mnie), więc słońce nawet leniwie nie zajrzy przez szyby. Bez znaczenia czy czyste. Umyję, jak w końcu zrobi się ciepło. Może.
No dziwnie mi jak cholera. Szynki piec mi się nie chce, nie mam jakiś wielkich wymagań jedzeniowych. Standard – żurek, sałatka, jajka, babka, pewnie sernik, chłopaki coś przebąkują o makowcu. To w końcu tylko dwa dni, dwa obiady, dwa śniadania. A zapomniałam, jeden obiad robi mama, więc tym bardziej nie ma co się spinać. Jak pogoda uniemożliwi spacer, to będziemy leżeć na podłodze i grać w planszówki. Nikt nie zmusi mnie do siedzenia ośmiu godzin przy stole. Za duża dziewczynka już na to jestem.
Patrzę na te kolejki w sklepach i się zastanawiam, jak wielkie rodziny mają ci ludzie, że zdążą zjeść wszystko, co kupują. To jest niesamowite. Narzekamy, że kasa, że znowu wydamy majątek i tak wydajemy w myśl polskiej zasady: postaw się a zastaw się. Nawet jak nie postawisz w domu, to wyjedziesz na jakiś wypas weekend, który kosztuje tyle, ile normalnie dziesięć dni wakacji.
Może to oznaka starości, że nie chce mi się Świąt? Że ich nie czuję, że irytują mnie te wszechobecne barany w sklepach, nachalne reklamy słodkości w kształcie jajek, które i tak są z kiepskiej jakości czekolady.
Chcę spokojnego weekendu. Chcę móc pobyć z dziećmi, polenić się, może trochę ponudzić, nie musieć nic robić, a tym bardziej stać pół dnia po garach, a drugie pół zastanawiać się, co zrobić z jedzeniem, które zostało. Bo każdy żołądek ma swoją pojemność. Posiedzieć, pośmiać się, pogadać. Spotkać się z przyjaciółmi. O właśnie, przyjaciółka przyjeżdża, umówiłyśmy się na drinka, dzieci pewnie piłkę pokopią. No chyba, że jednak sanki… (ironia!).
Myślę, że pędzimy na złamanie karku. Dopiero co Boże Narodzenie, ferie, narty, a ja już mam nastrajać się do kolejnych Świąt, kiedy już myślę o długim weekendzie maja i wakacjach? Nie nadążam. Mam poczucie, że świat zwariował, że nie mam kiedy się zatrzymać. Choćby na weekend. Jeden. Wolny. Leniwy. A jak już się zbliża, to się okazuje, że to właśnie wielkanocny czas. Eh. I w sobotę jajka będziemy malować.
Może to faktycznie kwestia pogody. Przedłużającego się zimna. Rok temu rozpoczynaliśmy czas grillowo – rolkowy, a teraz z tęsknotą zerkam na rower, na którym marznę jak diabli, ale jeżdżę. Takie moje prywatne zaklinanie wiosny.
Nic to, zostały jeszcze dwa dni. Może atmosfera nagle dopadnie mnie i poczuję (tak to oklepane) tę osławioną radość w sercu na myśl o Świętach. A może tym razem nie? Może dopiero polewając się w poniedziałek po całym domu wodą pomyślę, że Wielkanoc jest jednak w tym roku fajna. Lepiej późno niż później. Czego życzę wszystkim tym, co jakoś też nie potrafią się świątecznie nastroić i nadal gdzieś pędzą.