Umówmy się. Nie potrafimy lekko mówić o uczuciach. Tym bardziej, kiedy są to złe przemyślenia i nie chwalą, a karcą. Nierzadko spostrzeżenia bywają krzywdzące mimo braku zamiaru z naszej strony. Zbieramy stare przekonania i niewypowiedziane zdania budując w sobie mur nie do przejścia, który finalnie jest w stanie popsuć wszystkie relacje i nas samych. Od środka. A gdybyśmy przez jeden tydzień dostali zielone światło na mówienie tylko prawdy? Gdybyśmy przez ten cały czas zmuszeni byli odpowiadać na pytanie „co słychać” tylko tym, co na prawdę siedzi w głowie? Zastanawialiście się kiedyś, jakie konsekwencje zebrałaby taka postawa i co znalazłoby się na waszej liście tematów (nie)wypowiedzianych?
Gdybym mogła odpowiedzieć szczerze i nikogo tym nie urazić, odpisałabym, że nie idę, nie przyjdę, nie będzie mnie w piątek, nie będzie na święta. Bez szukania wymówek, że mam chorego kota, rozwolnienie albo, że kuzyn przyleciał z Chicago po raz pierwszy od dwudziestu lat i ja mu właśnie gotuje bigos. Gdybym mogła szczerze wygłosić swoje uczucia odebrałabym telefon i powiedziała „śpię i tak mi dobrze”, pierogi z kapustą zjem po świętach. Bawcie się kochani, ja chcę się dzisiaj poprzytulać do siebie, popatrzeć na dzieci i męża. Nie musieć chcieć robić, co każą. Nie czuć się ocenianą, kiedy odbiegam od potrzeb ogółu. Nie skrzywdzić tym matki, ciotki, które na moją obecność tak mocno się nastawiły…
„Jak się masz?” często zasługiwałoby na „źle”, ale obawiałabym się strzałów kolejnych pytań jak z karabinu. „Co się stało?”, „znowu?” „skończ z tą depresja i zacznij żyć”. „Po co pytacie jak sami układacie odpowiedzi” – oddawałabym hurtowo wszystkim siewcom pozytywizmu znającym cudze życia lepiej. Tak się czuję i chociaż raz chciałabym to powiedzieć bez żadnych konsekwencji. Źle, do jasnej cholery, jest mi ku*ewsko źle. Ale jutro też jest dzień. Może się coś zmieni. Coś się zmieni na pewno, bo ja umiem o siebie walczyć i wy tam też.
Nareszcie cieszyłabym się na głos z własnych powodzeń i sukcesów, przestała się ukrywać. Gówno by mnie interesowało, czy ciężko wypracowany awans w biurze i dom pod Warszawą zaboli koleżanki z roku, które nie doszły do niczego, chociaż może i się starały. Przestałabym gryźć się w język za każdym razem, kiedy pytają „co u ciebie”, a ja znając pogardliwe reakcje, zamiast chwalić się kolejnym sukcesem, odpowiadam zdawkowo „po staremu”. Przecież tak nie wolno, ludzie! Wasze szczęście też powinno się liczyć. Zacznijcie głośno cieszyć się z siebie.
Przypadkom, których z jakiegoś powodu nie lubię, ale podziwiam za talent lub osiągnięcia powiedziałabym wprost. Jesteś wyrafinowany i jedziesz po trupach kochanieńki, ale nie mogę oderwać wzroku od twoich fotografii, a do snu czytam, co napiszesz w sieci. Robisz to dobrze mimo, iż szczerze nie lubię twojej gęby. Mamy prawo do niekochania. Serio. Równie duże do doceniania oczywistego nawet, jeżeli gryzie się to z naszym powierzchownym, pierwszym wrażeniem. Potraficie się przyznać do takich ukrytych westchnień? Powiedzielibyście to głośno, gdyby z urzędu rozwiązano wam języki?
Na hasło „udało ci się to” odpowiedziałabym nareszcie i bez wahania „tak, wiem”. Na „jesteś cudowna” – „dziękuję, też tak myślę”. Zamiast pieścić się bez sensu, że „no co ty”, żeby czasem nie wyjść na Narcyza i nie zostać zamkniętą w szufladzie z napisem „zarozumiała suka”. Głośno obroniłabym własnej wartości. Zaczęłabym nazywać rzeczy po imieniu, odczepiłabym się od maski nieudacznika, któremu coś przez przypadek w życiu wyszło. Przestałabym zamykać usta tylko po to, żeby zadowolić ludzi wokół i nie spotęgować cudzych smutków.
Mówiłabym: „lubię cię” bardzo często bez wstydu, że z drugiej strony nie usłyszę tego samego.
Mówiłabym: „nie lubię cię” bez lęku, że odbiję się od „ja ciebie też nie”, które mnie zaboli.
Gdybym usłyszała „jak się masz” od jednego pana, co za plecami najchętniej wbiłby nóż między łopatki, powiedziałabym wprost, żeby spie***lał. Jak mi się marzy właśnie taka odpowiedź bez podawania przyczyn. Ja nie jestem głupia. Ludzie nie są głupi. Bywają może mniej lub bardziej spostrzegawczy. Czasami są po prostu taktowni i nie chcą mieszać patykiem w wielkim mrowisku. Gdybym jednak mogła odpowiedzieć starałabym się stanąć z nim twarzą w twarz, żeby w oczach moich widział co wiem. A potem przyglądałabym się zażenowaniu, w które by się ubrał z obrzydliwą satysfakcją. Nie ma nic gorszego od fałszu. Nie ma.
Powiedziałabym osobie, którą uważam za bliską, że jest mi bliska. Zrobiłabym wszystko, żeby doprowadzić nareszcie do takiego wyznania. Kształt dzisiejszego świata skutecznie blokuje przed szczerością. Jakby nazwanie kogoś przyjacielem miało obowiązkowo popsuć te relacje. Chciałabym, żeby wiedziała, że mimo sporów i wzajemnych irytacji nadal stawiam ją bardzo wysoko na podium ważności. Gdybym miała szczerze powiedzieć „jak się mam” zapewne odpowiedziałabym, że tęsknię, bo nie widziałyśmy się tyle czasu… Może nareszcie przestałybyśmy trwać przy sobie intuicyjnie.
Gdyby zapytał mnie rząd, jako prawego obywatela, co czuję i jak się mam po dobrej zmianie, powiedziałabym, że dzień w dzień otwartą dłonią zakrywam sobie twarz ze wstydu. Że nie jestem zadowolona jak im się wydaje ze wszystkich „darów”. Że 500+ pobieram, a chwilę później nakleja mi się łatę pazernej, że w ogóle wzięłam. Psychoza w czystej postaci. Że nie mogę patrzeć na te opasłe mordy śmiejące się jawie w telewizorach do mnie i do tysiąca innych bezsilnych ludzi. Że dzisiaj szkoły są takie, jutro inne, bo kaprys. Że najpierw każe mi się rodzić dzieci z gwałtu, zmusza wyjść w strugach deszczu na ulicę, żeby potem na jednym wdechu oznajmić, że się jednak tak wcale nie myślało i oni to wszystko cofają.
Powiedziałabym im tam w garsonkach i krawatach drogich, żeby przestali robić ze mnie idiotkę, a wszystkie swoje chore ambicje skończyli załatwiać majtającym przed nosem rulonem banknotów zielonych i niebieskich. Gdyby tylko zapytali to ja bym oznajmiła, że cofa mi się na ich widok i serce się rozpada, kiedy myślę o wszystkich skrzywdzonych ludziach. Wykorzystują ich tylko po to, żeby stanąć bliżej koryta. Świnie. Tak bym ich nazwała.
Powiedziałabym mężczyźnie, którego kocham, żeby nie odchodził, bo jednak nie miałam racji…
Matce, że jak ją kocham, tak mnie wykończy nerwowo…
A później odwróciłabym się na pięcie zliczyć ludzi, którzy obok mnie zostali. Przekalkulowałabym zyski i straty. Nie wiem, czy palce jednej ręki to nie za dużo na tych, którzy potencjalnie wytrwają. Zastanawiam się czy moc mówienia prawdy wyrządziłaby więcej dobrego czy złego. Czy szczerość, o którą tak walczymy na każdym kroku daje nam szczęście. Ile warta jest moja skromna drużyna postawiona obok tabunów oszustów. Macie odpowiedź? Chcecie spróbować? Czy od jutra siejemy tylko prawdę?