Nie mam jakiegoś kryzysu, ciśnienia na przeżywanie, czy szukanie na siłę w sobie zmian. Czterdziestka, jak czterdziestka – ot kolejne urodziny. No ale nie byłabym sobą gdybym trochę nie podłubała, nie zajrzała w swoje ciemne zakamarki i nie odbyła rozmowy z przyjaciółką, która dosłownie kilka lat temu weszła w piątą dekadę życia (o matko, to już nie brzmi fajnie). I tak sobie rozmawiamy, że w sumie to nic się nie zmieniło, do trzęsienia ziemi nie doszło, a jednak… Kurde, a jednak.
Fajna ta czterdziestka! Fajna, bo człowiek wcale nie czuje się 40-latkiem, a wręcz przeciwnie, jeśli dobrze wykorzystał ten czas, który był mu dany, to dla niego 40 jest jak nowe 20. Poważnie! Kiedy wiesz, że możesz wszystko i to nie jest kwestia twojej wiary tylko pewności, że naprawdę możesz.
Do mojej czterdziestki zostało jeszcze chwilę, ale już zamierzam piać peany na jej temat i już dziś się nią cieszyć. Dlaczego? Bo kończąc 40 lat wiem to, czego nie wiedziałam mając 20 i to jest fantastyczne doznanie!
Wiem, że:
– jestem fajna – bo lubię siebie, bo tak naprawdę nie ma znaczenia, czy mam długie, czy krótkie włosy, płaski brzuch czy okrągły, grube czy chude uda. Akceptuję siebie nie przejmując się opiniami innych.
– dystans do świata to podstawa – bez tego człowiek wariuje, poddaje się trendom, opiniom, jest jak ta nieszczęśliwa chorągiewka, która w sumie już sama nie wie, w którą stronę wieje wiatr. Po prostu olać należy pewne kwestie, na które nie ma się wpływu, usiąść na krześle, zatrzymać się i zobaczyć, czy to czym się tak podniecam warte jest w ogóle moich emocji. Może lepiej skupić się na czymś innym,
– słabości są super – przestaję się korygować, że oj ja to nie, ja to wszystko potrafię, wszystko zrobię i wszystkim udowodnię, że stać mnie na więcej niż im się wydaje. Tyle tylko, że ci wszyscy mają to w głębokim poważaniu. To ja durna stawiam sobie poprzeczki nie wiedzieć czemu tak wysoko, że aż mi niedobrze, kiedy patrzę w górę. A teraz – znam swoje mocne i słabe strony i te słabe, których przez lata nie udało mi się przezwyciężyć oswajam, za to mocne trenuję wyciskając nimi największe ciężary.
– warto mieć marzenia – kiedyś marzyłam o niebieskich plażach i złotych piaskach – nie żebym dalej nie marzyła, ale większość moich marzeń przybrało realny cel. Nie są bajkami wyssanymi z palca tylko realną szansą na ich spełnienie. Siadam i myślę, co się wydarzy, jak już się spełnią i kiedy czuję i widzę to wszystko, co się stanie – wiem, że warto. I choćby mnie trzymali za fraki, rzucali kłody pod nogi, to będę dążyć do tego, w co wierzę i czego naprawdę chcę.
– odpuść to moje drugie imię – pokochałam to słowo i w końcu je zrozumiałam, że nie warto walczyć z niektórymi wiatrakami, że lepiej dać sobie spokój. To jedno. A drugie, że warto też odpuścić sobie, że nic na siłę nie ma najmniejszego sensu, że to, że odpuszczę teraz może doprowadzić do tego, że w końcu się uda, kiedy odpocznę, kiedy nabiorę dystansu, kiedy odmówię. Zamykam drzwi – otwierają się okna – jeny to taki banał, a taki prawdziwy.
– szkoda nerwów – na ludzi, na sytuacje. Czasami, a raczej częściej niż czasami lepiej odwrócić się na pięcie i pójść w swoją stronę niż się szarpać, dyskutować, próbować udowodnić swoje racje komuś, kto i tak nie chce ich zrozumieć.
– warto być sobą – zawsze i wszędzie. Nie ma sensu dla potrzeb innych udawać kogoś innego, korygować się, by pasować innym, by być lubianym. A w nosie to mam, bo albo ktoś akceptuje mnie taką, jaką jestem, albo nie. Nie musi, nie ma przymusu. Dla mnie ważne, żebym mogła sobie spojrzeć w oczy, powtórzyć każdemu to, co mówię głośno i nie wstydzić się swoich poglądów, opinii i uczuć. W końcu dać sobie przyzwolenie na bycie sobą, nie dopasowywać się do oczekiwań innych. Nie być jakaś. I dobrze mi z tym, najlepiej.
Czuję te energię, która przepływa mi przez ciało. Uśmiecham się do siebie, a w środku wszystko mi krzyczy: „Uważaj świecie! Nadchodzę!”.