Go to content

Monice było wszystko jedno: „Gazety i tak napiszą, że było cudownie…”. Fragment książki Basen

Fot. iStock

Warszawa, Łazienki Królewskie,

sobota 15 sierpnia 2015 

3.

 

– O rety, ale gorąco – powiedziała Paula, wachlując się programem weselnym (kolacja, pierwszy taniec, pokaz fajerwerków). – Tu nie ma klimatyzacji?

– To zabytkowe wnętrze – odparł jej mąż, Marek, spoglądając na sufit, na sztukaterie i pyzate aniołki przy okiennych wykuszach. – Pewnie nie mogli jej zainstalować…

– Ja tu nie wytrzymam – desperacko rzuciła Paula. – Możemy wyjść na zewnątrz?

– Tam wcale nie jest lepiej…

Monika postanowiła wyjść za mąż w najgorętszy dzień roku. Wszystko płynęło, łącznie z jej ślubnym makijażem, chociaż wizażystka obiecywała, że będzie się trzymał. W pałacowej restauracji nie było klimy, wiekowe wnętrza nie zapewniały naturalnego przewiewu. Okrągła sala balowa z wielkim żyrandolem miała przynajmniej dwoje drzwi po przeciwnych stronach, dzięki którym dawało się wywołać nikły przeciąg, ale sala jadalna, z wysokimi oknami tylko na jednej ścianie, była duszną, choć elegancką klatką. Tańce jeszcze się nie rozpoczęły, od paru godzin kisiliśmy się przy stołach i z utęsknieniem wyczekiwaliśmy zachodu morderczego słońca, licząc, że po zmroku zrobi się chłodniej.

Sama Monika była zachwycona i się tym nie przejmowała. Wydawało się, że dosłownie unosi się w powietrzu. Fruwała między ocierającymi pot z czoła gośćmi, którzy w ten nieziemski upał raczyli się kremem z białych warzyw, łososiem, stekiem au poivre i deserem o nazwie „Imię róży”, popijanym ogromną ilością wina, whisky i staropolskiej nalewki na kwiatach czarnego bzu.

– Sądziłam, że będzie jakoś bardziej niezwykle – stwierdziła Paula, nabierając na widelec różowy kęsek łososia.

Siedziałam przy stole razem z nią i Kaśką w rogu sali, gdzie nie dochodził najlżejszy nawet powiew wiatru. Stołów było dziesięć, Monika i Rémy siedzieli daleko od nas, razem z najbliższą rodziną.

– No wiecie, kawior zamrażany ciekłym azotem czy coś w tym stylu. A tu taka niespodzianka.

Faktycznie, zamiast kawioru był tatar ze śledzia, konfitura z pigwy i całe mnóstwo staropolskich przysmaków na zimno w rodzaju gruszek w occie i wędzonych śliwek. Menu wydawało się zbyt ciężkie jak na taką temperaturę i porę roku, trochę wybrane na chybił trafił. Może i tak było, pomyślałam, przypominając sobie obojętność Moniki w kwestii sukni ślubnej.

Zresztą Monika w ostatniej chwili zrezygnowała z ekstrawaganckiej kreacji wybranej przez stylistkę, która chciała ją ubrać w czarne pióra i namalować szachownicę na policzku, i włożyła bardzo prostą, klasyczną sukienkę „od nikogo”. Wyglądała olśniewająco, świeżo, jak rusałka, która  wyszła z wodnego oczka. Rémy miał na sobie biały smoking, w którym przypominał któregoś ze sławnych raperów, i uśmiechał się od ucha do ucha. Nikt już nie wspominał o katastrofalnym wieczorze sprzed tygodnia. Monika promieniała.

Ceremonia ślubna odbyła się pod gołym niebem. Była szybka i skromna. Trzeba się było spieszyć, by goście nie spalili się w piekielnym słońcu. Nad młodymi rozpięto baldachim, używany zwykle w przypadku deszczu, ale ta odrobina cienia, jaką zapewniał, i tak nie wystarczała. Gości było nieco ponad pół setki (kolejne zaskoczenie, zaproszonych miało być chyba dużo więcej) i miałam wrażenie, że nad tłumkiem unosi się mokry zapach potu zamaskowanego obfitą dawką perfum. Ja miałam na sobie sukienkę przed kolano i bez rękawów, a i tak czułam, jak materiał lepi mi się do ciała. Niech to szlag.

Chłopak z urzędu stanu cywilnego, młody blondyn z dołeczkami w policzkach, ocierał pot z czoła, nieustannie się uśmiechał i nie potrafił ukryć rozbawienia. Monika też podśmiewała się bez przerwy i ogólny nastrój wesołości udzielił się wszystkim. Przysięga została złożona wśród chichotów, ostatecznie po angielsku, chociaż Rémy pilnie uczył się polskiego, żeby poradzić sobie z deklinacją i zabójczymi końcówkami. Monika, w wianku na głowie i tej skromnej sukieneczce, wyglądała jak zakochany na zabój podlotek i wydawało się, że mroczne cienie Toskanii są tylko nikłym wspomnieniem, które rozpłynie się w tym upale bez śladu.

Stałyśmy z Kaśką i Paulą w pierwszym rzędzie, jako – jak to określiła Monika – jej druhny. Zamierzchły plan zakładał, że ubierzemy się tak samo i Monika zamówiła dla nas identyczne sukienki. Za nic w świecie nie mogłyśmy się jednak zgodzić co do koloru. Monika kazała krawcowej uszyć koralowe, na co stanowczo zaprotestowała Paula. Twierdziła, że przy jej bladej skórze będzie to bardzo nietwarzowy kolor i w końcu przyszła w cytrynowej kiecce o fatalnym dla niej kroju: za długiej i słabo ukrywającej pociążowy brzuszek. Kaśka włożyła sukienkę w kolorze fuksji z dekoltem w serduszko oraz, jak zawsze, niebotyczne szpilki. Ja jako jedyna miałam na sobie ów koral, bo kolor mi bardzo pasował, a po wydarzeniach ostatnich tygodni nie miałam ochoty poświęcać wyborowi kiecki zbyt wiele czasu.

Monice było wszystko jedno: „Gazety i tak napiszą, że było cudownie, pieniądze z sesji idą na toalety dla dziewczynek w Indiach”. Motywem przewodnim wesela mogłoby być „wszystko jedno”. Nic tu do siebie nie pasowało, wszystko było przypadkowe, nawet buty Moniki (czerwone pantofelki rodem z Krainy Oz). Najważniejsze było jednak to, że państwo młodzi bawili się doskonale.

Jerzy Kasperowicz i Dagmara przyszli, ale jak zwykle byli trochę wycofani. Eleganccy, stonowani, oboje kryli się za ciemnymi okularami. Zauważyłam siedzącą na wózku babcię Moniki, pokręconą staruszkę, którą kiedyś odwiedziłyśmy w mieszkaniu pełnym antyków, obrazów i starych mebli. Opowiedziała nam wtedy, jak walczyła w powstaniu warszawskim, która to opowieść zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Było też kilka dziewczyn z Londynu, koleżanek Moniki ze studiów: głośnych, wulgarnych Brytyjek o bladych i grubych łydkach, ćmiących papierosy w cieniu wybujałych cisów. Miały na imię Kat, Lisa i Suzie albo jakoś tak, nie pamiętam. Ich twarze były nalane i spuchnięte od alkoholu, tankowanego zapewne odkąd tylko wsiadły do samolotu. Okazały się jednak całkiem wesołe, zwłaszcza gdy urządziły zawody w piciu wódki na czas.

Było trochę osób z rodziny, bliższej i dalszej, których nie znałam. Widziałam też dwie asystentki Moniki (szybko się ulotniły) i jej fotografa, który tutaj był raczej zawodowo niż prywatnie. Była też jakaś śliczna Francuzka o piegowatych ramionach w błękitnej sukience bez przerwy spadającej jej z mizernego biustu. Nie widziałam za to chyba nikogo z rodziny Rémy’ego. Było paru jakichś poważnie wyglądających mężczyzn o wąskich oczach, z natapirowanymi żonami u boku. Być może jego kumple od gry albo interesów. Nie wiedziałam, czy jego przybrani rodzice wiedzieli, że się żeni. Nie było też nikogo z amerykańskiej rodziny Moniki. Kasperowiczowie za to zaprosili swoich gości: przyjaciół i znajomych, tak że odnosiłam chwilami wrażenie, że cała impreza jest bardziej dla nich niż dla nowożeńców. Monika wspominała kiedyś, że chciała skromnej ceremonii, dwudziestki gości i obiadu w wiejskiej karczmie, ale pod naciskiem ojca musiała wpisać na listę wskazane przez niego osoby. Widać było jednak, że Kasperowicz nie jest zachwycony, a może nawet zdezorientowany tym, co się dzieje.

Młodzi wymienili obrączki i pocałowali się, a w górę wystrzeliły płatki róż. Upał obezwładniał. Dyskretnie napiłam się wody z butelki i zamarzyłam o powrocie do domu, rozciągnięciu się na materacu w towarzystwie wiatraka i dzbanka mrożonej herbaty. Obok mnie stała Kaśka, która zdawała się wcale nie odczuwać gorąca i z wysuniętym językiem spijała każde słowo wypowiadane przez młodych, a na końcu popłakała się, rozmazując sobie oko. Wszystkie wiedziałyśmy, że wyjście za mąż jest największym marzeniem Kaśki, jedynym problemem było to, że nie miała z kim go zrealizować. Na ślub przyszła wprawdzie z barczystym brunetem większym od niej dobre dwa razy, twierdziła jednak, że to jakaś świeża sprawa i nie wiadomo, czy cokolwiek z tego będzie. Niedźwiedziowaty brunet miał na imię Bartek.

Ja byłam sama. Zastanawiałam się, czy nie zaprosić Rafała, ale uznałam, że nie chcę stawiać go w niezręcznej sytuacji. Mimo jawnych, choć delikatnych zalotów, był moim wspólnikiem, do tego miał nie do końca uporządkowaną sytuację rodzinną i dwoje dzieci. Nie czułam się źle sama. Wprost przeciwnie, towarzystwo Kaśki i Pauli w zupełności mi wystarczało, nie zamierzałam też zostawać na weselu zbyt długo. Przyszłam tu w końcu tylko z jakiegoś głupiego poczucia przyzwoitości wobec Moniki, nie chcąc psuć jej najważniejszego dnia życia. Pod przykrywką obojętności nadal nosiłam w sobie cały pakiet sprzecznych emocji, od nienawiści, zazdrości i rozczarowania po tęsknotę i – co było najtrudniej ukryć – sympatię. Monika naprawdę była osobą, której nie dało się nie lubić. Choć powtarzałam sobie, że wykorzystała mnie, a potem bezwstydnie zrobiła awanturę o nic, teraz nie mogłam przestać patrzeć, jak w najzwyklejszej na świecie kiecce, ze strużkami potu na skroniach, tańczy z Rémym ich pierwszy taniec.

– O Jezuniu, czy oni nie są piękni? Bartuś, no sam powiedz – jęknęła Kaśka, nie odrywając od Moniki zachwyconych oczu.

– Niezła dupa ta twoja kumpela.

– Bartosz! Weź się zachowuj? Przynajmniej przy ludziach.

– Nie szczekaj, kochanie, bo ci się coś stanie.

– Masz ci los. I co ja mam z nim zrobić, z takim gburem? – pożaliła się Kaśka i dolała sobie wina. – No same powiedzcie.

Paula tylko wielkopańsko się uśmiechnęła. Ja wzruszyłam ramionami. Kaśka plotła dalej.

– Już nawet mi nie przeszkadza, że on jest czarny. Najważniejsze, że są szczęśliwi, prawda? Powiem wam, że ona naprawdę dobrze wygląda. Jak świeżynka. A ten wieczór panieński, och, przecież w końcu nic się takiego nie stało, prawda? Mnie też odbija po wódzie.

– I to jak…

– Bartek! Ja cię proszę!

– Wyluzuj, maleńka, zjedz mięska – powiedział i podał jej przez stół widelec z kawałkiem steka. – Mięsko jest dobre na wszystko.

– Wyjdę zapalić – rzuciła nagle, chociaż w tym piekielnym powietrzu papieros był ostatnim, na co miałam ochotę. – Ktoś się przyłączy?

– Może ja – nieoczekiwanie odparła Paula. – Muszę stąd wyjść.

– Od kiedy palisz?

– Chyba mogę, co? – żachnęła się Paula, klepiąc swojego męża, Marka, po ramieniu. – Piersią już nie karmię, Bogu dzięki, a poza tym, muszę stąd na chwilę wyjść, bo zaraz ugotuję się na miękko. Kaśka, idziesz?

– My zaraz idziemy tańczyć – oznajmiła Kaśka, dopiła wino i natychmiast nalała sobie następny kieliszek. – Prawda, Bartoszku?

– Nie mów tak do mnie, kobieto, bo nie ręczę za siebie.

Zostawiłyśmy ich radosne przekomarzanki i wyszłyśmy z Pałacu. Powietrze było ciężkie jak ołów. Zaciekawieni spacerowicze przyglądali się nam zza drzew. Stanęłyśmy z boku, gdzie ustawiono wysoką popielniczkę. Była przepełniona. Wyciągnęłam cienkiego Vogue’a i poczęstowałam Paulę. Sama nie paliłam od tygodni, nawet w Toskanii, a teraz, przez upał i przeziębienie było to ostatnie, na co miałam ochotę.

– Słuchaj – Paula od razu przeszła do rzeczy – żeby było jasne. Nie mówiłam Kaśce o tym, co się stało tydzień temu. Nie chcę, żeby mieliła jęzorem na prawo i lewo. Moi rodzice przyjaźnią się z Kasperowiczami, poza tym nie wiem, czy by nie polazła do prasy. Na szczęście udało nam się wszystko utrzymać w tajemnicy, ta Aga czy tam Ania to bardzo przyzwoita dziewczyna.

– Kaśka raczej by nikomu nie powiedziała – odparłam. – Nie jest taka.

– Może i nie, ale nie chciałabyś zobaczyć w gazecie tych zdjęć.

– Naprawdę wyglądało to aż tak źle?

– Wyglądało koszmarnie. Nigdy w życiu bym tego nie wymyśliła.

– A jak weszłyście do mieszkania?

– Było otwarte. Inaczej nie wiem, pewnie bym po policję dzwoniła. Ona była kompletnie ześwirowana. W Toskanii też się tak zachowywała? Co?

– No wiesz. – Za żadne skarby świata nie przyznałabym się Pauli, co robiłyśmy w Toskanii, a paplaninę Kaśki o „chłoptasiu” Moniki zbywałam pobłażliwym uśmiechem. – Raczej normalnie.

– Dużo piła? Bo tutaj to wyglądało, jakby osuszyła pół barku. To było okropne. Wszystko zachlapane krwią, szlafrok, kafelki. Była kompletnie nieprzytomna. I cały czas powtarzała: „Nie wyjdę za mąż, nie wyjdę za mąż”. O co mogło chodzić?

– Nie mam pojęcia – odparłam szczerze. – Może naprawdę nie chciała?

– No to popatrz! – Paula machnęła ręką w stronę sali balowej, gdzie widać było Monikę prowadzącą „pociąg” pełen ciotek i wujków. – Myślisz, że udaje? Że to jest jakaś pieprzona farsa?

– Nie wiem – powiedziałam bezradnie. – Paula, ja… nie mam do niej klucza. Nie przyszłam na panieński nie dlatego, że byłam chora. Nie wiem już, co z nią robić. Jak postępować.

– Wiem. Kochanie, nie chcę się mieszać, ale ona cały czas o tym mówiła. Że się zawiodła. Że ona dla ciebie tyle zrobiła, a ty jej się tak odpłacasz.

– Chodziło o zupełny drobiazg. Powiedziałam jej, że wolałabym jechać do Stanów sama. A ona zareagowała, jakbym zrobiła nie wiadomo co.

– Dostała histerii, musiałyśmy ją wsadzić pod zimny prysznic. Ta Aga czy tam Ania przemówiła jej w końcu do rozsądku. Co za mądra dziewczyna. Sama nigdy bym na to nie wpadła.

Zaczęłam mieć złe przeczucia.

– Na co?

– Monika miała w domu kokainę. To podobno stawia na nogi. Nie wiem, jak jest, ale ją postawiło.

– Żartujesz?

– Nie.

Ze świstem wciągnęłam gorące, drażniące płuca powietrze.

– Myślisz, że to jest na pokaz? Ten ślub? – spytałam.

– Nie wiem, co myślę. Może chce zagrać ojcu na nosie. Może to się skończy rozwodem i to szybkim. Nie wiem. Wiem za to, że zaraz uświerknę na tym gorącu. Czy tam za tobą to fontanna?

Fragment książki „Basen”

Fot. Materiały prasowe