Wkurzam się, a uwierzcie rzadko kiedy coś wyprowadza mnie z równowagi. Ale kiedy przeglądam informacje w necie, szukam pomysłów na tekst, rozmawiam z innymi kobietami, to myślę sobie – gdzie my jesteśmy?
Mam wrażenie, że lepiej było nam zostać w rolach przypisanych naszym babciom, a często i matkom Gdzie kobieta doskonale zna swoje miejsce. Wie, komu ma usługiwać, wie, co należy do jej obowiązków i jakie są granice jej (nie)zależności. One, rzadko, ale jednak płakały nad swoim losem. Ale tylko płakały, tylko się użalały same przed sobą, bo komu miały się zwierzyć – własnej matce, albo przyjaciółce? Okryć się wstydem, że nie dźwigają krzyża kobiecości? Przecież już dawno temu zostało zapisane, kto jest głową rodziny, kto ma władzę i kto rządzi. A ty co teraz za fanaberie uprawiasz?!?
Więc nie mówiły, ale wiemy, że w głębi duszy marzyły o tym, by nasze życie, życie ich córek było lepsze. By nasze horyzonty nie ograniczyły się do garnków, przypalonej kuchenki, prania i wycierania glutów dzieciom.
One chciały, byśmy były niezależne, szczęśliwe. One już rozumiały, że miarą szczęścia kobiety nie jest mężczyzna u ich boku. Najpierw same musimy czuć się dobrze ze sobą. „Dbaj o siebie córeczko” – ile razy to słyszałyśmy. „Facet w życiu nie jest najważniejszy” – to też? Bo one między podawaniem obiadu, czekaniem na goździka od pijanego męża w Dzień Kobiet, który to dzień on zawsze musiał jak na święto przystało zakropić, wiedziały, że nie tak powinno ich życie wyglądać. Był jeszcze moment, gdy wierzyły, że będą żyć własnym życiem, a nie tym odziedziczonym po swojej matce.
I daleko jest mi od stwierdzenia, że były nieszczęśliwe. Bo ile z naszych matek przyznawało się do tego, że jej źle, że gdyby nie mąż/dzieci/warunki/okoliczności jej życie wyglądałoby zupełnie inaczej. Pewnie były takie, które na swój sposób były szczęśliwe. I w roli kobiety – sprzątaczki, pomywaczki, kucharki czuły się dobrze. Bo nie wiedziały, że można inaczej.
I tym się dziś różnimy. Że my wiemy, że można inaczej. Że możemy wyciągnąć rękę po własne szczęście, że nikt nie musi nam rozpisywać planu według którego powinnyśmy żyć.
I co z tego, że wiemy? Takie niby jesteśmy mądre: dbaj o siebie, bądź dla siebie najważniejsza, kochaj siebie. Miewam wrażenie, że wycieramy sobie tymi frazesami (jakby nie patrzeć jednak prawdziwymi) dzisiaj buzię. Uspokajamy wyrzuty sumienia i poczucie winy, że marnujemy swoją szansę na dobre życie.
„Jestem feministką” – mówimy, ale bez komentarzy pozostawiamy dyskusje wokół in vitro, nie wypowiadamy się w ogóle kwestii zaostrzeniu dostępności do antykoncepcji, nie zabieramy głosu w sprawie zaostrzenia prawa do aborcji. W panice sprawdzamy, czy nasze własne granice nie zostały naruszone, czy wolność, którą mamy nadal, choć jest kontrolowaną przez wszystkich wokół, to jakby nie było jest dla nas wolnością.
Jesteśmy smutne, ze spuszczonym głowami powtarzające – jestem zmęczona, bo choć tyle zrozumiałyśmy – że mamy prawo mówić, że mamy dość. Ale tylko mówić, broń Boże wyjść poza ten schemat. Jestem zmęczona, ale niosę zakupy do domu, wiozę dzieci na zajęcia, i nie mam odwagi nie ugotować obiadu.
Dlaczego my jesteśmy takimi cierpiętnicami? Dlaczego nie wierzymy w siebie, w swoją mądrość, rozwagę, a w końcu w intuicję.
Dlaczego nadal musimy być przede wszystkim piękne i zgrabne, a gdzieś na szarym końcu byłoby dobrze – inteligentne, byleby się z tą inteligencją nie wychylać?
Dlaczego to my stoimy w cieniu tego, co mówią i robią mężczyźni?
dlaczego im na to pozwalamy, dlaczego nie stajemy z nimi na równi – nie tylko mamy do tego prawo, ale też wszelkie inne ku temu predyspozycje – bystrość, wiedzę, a także wrażliwość i umiejętność oglądu sytuacji z kilku stron?
Dlaczego my wciąż i w kółko marzymy o tym księciu na białym koniu. Dlaczego nie marzymy tylko o tym koniu (sorry za skojarzenia), na którym będziemy mogły pojechać, gdzie tylko nam się zachce.
Dlaczego uważamy, że musimy się poświęcać? Że nie zasługujemy na więcej od życia poza marnej jakości związkiem, z którego albo nie chcemy się wyplątać albo nie podejmujemy walki, żeby o niego walczyć.
Mam koleżankę. Rozwiodła się. On ch*j, całe szczęście, że już z nim nie jest, bo pewnie zniszczyłby jej resztę życia. Została z dwójką dzieci. Na początku nowego życia stwierdziła jednak, że to nowe jest nic nie warte. Bo jak może być warte, skoro ona została sama, skoro mężczyzna uznał, że ona jest nikim, że zawsze ktoś (a raczej któraś) może okazać się lepsza od niej. Spytałam ją: „dlaczego tak o sobie myślisz”, usłyszałam: „bo tak jest”. Ale nie takie było pytanie do cholery! Przesiedziałyśmy całą noc rycząc jak głupie. Nad sobą. Nad własnymi ograniczeniami, nad swoim upośledzeniem, nad przekonaniem, że „sama” znaczy „gorsza”. Nad tym, jak wielką krzywdę wyrządzamy sobie same. I sobie nawzajem.
Bo mówisz: „jestem feministką”, ale inną kobietę nazywasz kurą domową, kolejną starą panną, a spotkaną w sklepie idiotką, która wybiera z półki, to co każe jej mąż.
Ile razy zadzwoniłaś na policję widząc jak mężczyzna zaczepia na ulicy ciebie, czy inną kobietę. Ile razy wyszłaś, kiedy towarzystwo płakało ze śmiechu od szowinistycznych dowcipów.
Przeczytałam ostatnio fragmenty nowej książki Pauliny Młynarskiej. Przypomniał mi się ten, w którym opowiada, jak została potraktowana przez nowych kolegów w pracy. Nie przywołam w oryginale, ale na ich teksty w stylu „fajna dupa, laseczka i blondyneczka” odpowiedziała jak oni: „A wy kutasy, pokażcie co macie w spodniach”. Uśmiechacie się na myśl, jakie mieli miny? Zachowajcie się tak następnym razem, gdy ktoś będzie was w ten sposób obrażał – nie będziecie musiały sobie tych min wyobrażać.
Dlaczego nie ma w nas odwagi na walkę o naszą tożsamość? Dajemy sobie wpychać ręce w staniki, obłapywać się kolegom męża, chować się w szafie przed agresywnym partnerem. Znam takie kobiety – mądre, wykształcone, wchodzą z dziećmi do szafy, kiedy mąż wpada w szał. Myślisz: „biedna”? A może powinnaś: „Jak jej pomóc”?
Dlaczego niepostrzeżenie obciągamy niżej spódnicę, kiedy ktoś czyni nam niedwuznaczne propozycje, zamiast powiedzieć: chłopie nie podoba mi się to, co mówisz i robisz – pewnie większość by przeprosił, a na tych natarczywych zawsze można wezwać policję.
Dlatego tak się wkurzam. Bo po raz kolejny powielamy schemat poprzedniego pokolenia, kiedy to mężczyzna jest najmądrzejszy i on ma prawo głosu, a my powinniśmy siedzieć cicho, nawet w tak bardzo dotyczącej nas kwestii o dotykającej jak gwałt, przemoc, czy aborcja. Tak, jasne, niech oni wiedzą lepiej, co dla nas jest dobre. Dajmy im przyzwolenie. Najlepiej zamknijmy się w kuchni przygotowując coraz wymyślniejsze dania, bo one są miarą nasze nowoczesności i otwartości na świat.
I żeby była jasność. Lubię facetów, znam wielu świetnych. A to w jakim my kobiety jesteśmy miejscu, jak postrzegamy siebie i jak widzą nas mężczyźni jest zależne tylko i wyłącznie od nas.
Czytamy o tych wszystko rozstaniach, rozterkach, próbach przezwyciężenia kryzysów i pocieszamy się, że jednak można coś z tym zrobić, że ktoś ma tak samo, a może i gorzej niż my. Szukamy pewności w życiu innej kobiety, że można, że mamy siłę, że mamy moc, że jak tylko zechcemy, to możemy być szczęśliwe. Więc bądźmy. Żyjmy lepiej, bardziej świadomie, przestańmy się ukrywać za stosem słoików z pysznymi kiszonymi ogórkami. Gotujmy, kochajmy, sprzątajmy i wychowujmy dzieci, ale bądźmy też KOBIETAMI, które wiedzą czego chcą, które wspierają się w swoich dążeniach bez względu na to, jak różnimy się poglądami, skąd pochodzimy i jak definiujemy własne szczęście. Nie ma co się obrażać, wzruszać ramionami. No chyba, że chcesz, by twoja córka żyła twoim życiem. To twój wybór, który też zasługuje na szacunek, choć nie ma we mnie na niego zgody. Ale to mój punkt widzenia.