Czy spotkaliście się w swoich firmach z walką o władzę? Z frakcjami, które chcą mieć wpływ na ostateczne decyzje? Z próbami sił? I w tym wszystkim wy. Po której stronie się opowiecie i jak jesteście lojalni? To bardziej może jak „Gra o tron”, gdzie najważniejszy jest cel, bez względu na drogę, jaką obierzemy. Wszystkie chwyty są dozwolone. Aczkolwiek przegrana jednej ze stron jest jednoznaczna z konsekwencjami dla całego obozu władzy.
Firma jest jak dwór. Jest król, są dworzanie: doradcy, klakierzy, donosiciele i ci, którzy pracują na sukces króla, czyli ci nieliczni lojalni, dzięki którym „król” utrzymuje się na tronie. Nigdy tego podziału nie widziałam lub może nie tak wyraźnie, dopóki nie trafiłam do jednej z firm.
Długo czekano na osobę, która obejmie to stanowisko, ponieważ było związane z dużym budżetem do zarządzania i decyzjami, które wpływały na wizerunek całej grupy, a szczególnie prezesa. Mógł kupić sobie za to wszystko. Mój przyszły przełożony potrzebował osoby apolitycznej, lojalnej, odpowiedzialnej i z otwartą głową. Czekał na moją decyzję o dołączeniu do firmy ponad cztery miesiące. Gdy przyszłam, pierwsze pytanie od pracowników było: skąd jesteś? od kogo?. W ogóle nie brałam na poważnie zaczepek, chciałam się skoncentrować na tworzeniu zespołu i realizacji zadań, które wylewały się z każdego kąta. Jednak z czasem pytania stały się kolosalnie ważne i nieprzypadkowe. W firmie były trzy frakcje, z czego dwie z nich najsilniejsze, a pracownicy z głównych „frontów władzy” stali się swoimi zaciekłymi wrogami.
O co toczyła się gra? O to, kto ma więcej wpływu na decyzje. Kto może rozmawiać z politykami, inwestorami, realizować swoje projekty, które nie zawsze były po linii firmy, ale dawały mocne odbicie w górę na przyszłość, kupując wpływy. Było tego multum i najważniejsze w tym, aby nie dopuścić przeciwnika ani na milimetr do czegokolwiek, co mogłoby go ustawić w świetle jupiterów i dać jakąkolwiek przewagę.
Ludzie, którzy opowiedzieli się, do której chcą należeć frakcji – a dotąd nigdy się nie znali, nigdy się nie spotkali, nigdy nic sobie nie zrobili – stali się dla siebie największymi wrogami. Jakby ktoś, niczym w Matriksie, wgrał im oprogramowanie zwalczania wroga. Jeśli cokolwiek mogło zagrozić ich patronowi, to nie było przebacz. Celem była obrona patrona i strącenie przeciwnika ze stanowiska. Jakimi metodami? Wszystkimi. Nie było żadnego hamulca, od napisania nieprawdziwego artykułu w mediach przeciwko danej osobie i rozdmuchaniu go aż po władze najwyższe, po wycieki danych, wynajem detektywów, inwigilację w pracy i w życiu prywatnym, nie wspominając o mediach społecznościowych.
A co na to patron? Ano wzywał swoich dworzan, kiedy coś się zaczynało dziać i dawał jasne polecenia. Wszystko, by chronić własny tyłek. Przy okazji i nas, ale nie wynikało to z troski o nas, tylko o to, by nie stracić dobrego żołnierza. Kiedy „tyłek” po raz kolejny został uratowany, to nawet wtedy, gdy zadanie było wykonane na piątkę, poszedł tekst „to, że jesteś świetny, to nie znaczy że jeszcze przetrwasz na tym stanowisku”. Codziennością stało się ciągłe trzymanie w szachu i wykonywanie zadań ponad własne siły, a do tego jeszcze życie w niepewności dnia przyszłego.
Szefowie, którzy obejmują nowe stanowiska lub wchodzą do nowych firm, zazwyczaj przychodzą ze swoimi zespołami. Tutaj człowiek przyszedł sam i po kolei testował wszystkich, zbierając informacje. Dlaczego nie zabrał poprzedniego zespołu? Powody były różne: po pierwsze nie chciał świadków swoich praktyk zarządzania z poprzedniej firmy i wypływu informacji, a po drugie już tutaj nie będą mu tak potrzebni i po trzecie są tak „unurzani” brudami swojego patrona, że sami się z tych brudów muszą oczyścić. Tym samym, bez żadnego wsparcia z firmy, wytłumaczyć się z głupich pomysłów zleceniodawcy przed różnymi służbami. Sygnał wtedy od patrona jest jeden „pamiętaj, mnie w to nie mieszaj”.
Wiem, brzmi jak horror, ale on istnieje. Generalnie przyjęte jest, że menadżer przechodzi do innych firm ze swoimi ludźmi i dba o nich tak, jak oni dbają o niego. A w tym przypadku, patron sprytnie otaczał się mądrymi i zdolnymi ludźmi, lub jak Kadafi najczęściej kobietami – bo mega lojalne i zrobią wszystko dla króla, wycisnął z nich ostatnie soki, wysłużył się, a potem wyrzucił na śmietnik. Z wielkiego wow na temat szefa z czasem zrobiło się psssst i powietrze uleciało z balonika.
Po czasie doszłam o co w tej „grze” chodziło? Te frakcje zostały sztucznie stworzone. Bo patron miał już kiedyś, jakiś kontakt ze swoim przeciwnikiem i nie było to coś, z czego byłby zadowolony, a wręcz przeciwnie mogłoby mu to zaszkodzić. Byli przyjaciółmi, jeden pomagał drugiemu, ale z jakiś względów, druga strona była świadkiem mniej fajnych historii. Z czasem patronowi coś w tym zaczęło nie pasować i postanowił się go pozbyć. Więc wymyślił, nadmuchał sztuczny balon pomówień, powody do prowadzenia niezgody, konfliktu, a już na pewno ograniczania i alienowania w jednej firmie. Ten „zabieg” dotyczył każdego, kto w jakiś sposób był nie pomyśli i nie po „wizerunku” prezesa.
Fobie i lęki, własne prywatne wojenki zostają w taki właśnie sposób przenoszone na grunt firmy, a pracownicy wciągnięci w nie bez względu czy tego chcieli czy nie. Opowiadane historie i negatywne oceny oraz szczucie na innych ludzi, wywołuje podziały między ludźmi. Często nie znamy się dobrze, nic o sobie nie wiemy, jednak ocena naszego przełożonego staje się superwizjerem naszych wzajemnych relacji. Nie potrafimy popatrzeć bezkrytycznie i według własnego „czucia” na drugiego człowieka. Ze strachu. Bo co powie nasz przełożony, gdy zobaczy nas z „napiętnowanym”? Czy wypadniemy z jego „kręgu zaufanych ludzi”? Stracimy pracę, premię? A może warto mieć w życiu odwagę i własne opinie? Nie ulegać naciskom i czyimś chorym projekcjom? Uczestniczyć w nieswoich grach.